sobota, 19 lipca 2014

1.58

 Każdy dzień ciągnie się przez całe wieki, co jest dziwne, ponieważ dni – w liczbie mnogiej – mijają w pędzie.

 Kiedy człowiek straci całą nadzieję zaczyna pojmować dopiero czym jest prawdziwa wolność.
 I co teraz zrobimy? Bo ja w sumie widzę dla siebie tylko dwie drogi. Pierwsza: przeciągnąć zdobywanie świętych szczytów wiedzy najdłużej jak się da, po czym wpakować sobie kulkę w czoło. Druga: zostać milionerką i mieć wyjebane.
 Kurde, gadam od rzeczy. W każdym razie, jest dobra wiadomość, nauczyłam się płakać dla kogoś innego. Ha! Szach mat, zakochanie jest niczym innym jak tylko uzależnieniem od myślenia. Musiałabym przekreślić wszystkie lekcje które wyciągnęłam z przeszłości, żeby dalej wierzyć w jakieś uczucia i takie tam. To takie racjonalne, jestem teraz taka dorosła i cyniczna. Zabijam się powoli.
 Rzadko kiedy płaczę, ostatnio płakałam na "Służących" a jeszcze wcześniej na "Café de flore". Właściwie nie pamiętam kiedy ostatnio płakałam z powodów czysto osobistych. Niektórzy płaczą ze złości albo z bezradności. Dla mnie właściwie najgorszym uczuciem jest utrata kontroli. Wariuję wtedy, wbijam sobie paznokcie w nadgarstek, chyba że mam żyletki albo inne ostre narzędzia, wtedy się tnę. Niby klasa maturalna i w ogóle, ale widać jak jest, emo zawsze pozostanie emo. Muszę sobie znaleźć jakieś produktywne zajęcie, bo zeświruję już całkiem. Godziny ciągną się jedna za drugą, co ja kurwa robię ze swoim życiem. Zrobię coś pierwszy raz, utworzą mi się nowe połączenia w mózgu. Trójkąt to właściwie figura idealna, co nie? Posłucham jazzu, nigdy nie słuchałam.
 W sumie, czuję się teraz jak w paryskiej kafejce. Pewnie w Paryżu nie ma już kafejek. Lata dwudzieste dawno za nami. Kończy mi się woda mineralna, a mam jeszcze dwie cytryny, co daje cztery szklanki picia. Najwyżej przerzucę się na zieloną herbatę, ale nie powiem, trochę schizuję, kiedy mam zejść w nocy na dół do kuchni. Już sama siebie nie poznaję w lustrze, dziwna się zrobiłam ostatnio.
 Dzisiaj był taki ciepły dzień. Zaczęłam ostatnio zbierać pióra, bo lubię ptaki. Jeśli jesteś mały, jeśli jesteś poszukujący, mam dla ciebie karmnik, na którym możesz przycupnąć. Chciałabym w te wakacje wsiąść do pociągu i jechać nad morze, obejrzeć zachód, obejrzeć wschód i wrócić. Bez żadnego plażowania, to nie dla mnie. Nienawidzę ludzi i nienawidzę słońca. Zostało mi 20zł, może 23 jakby pozbierać wszystkie drobne. Pewnie wydam to na zioło, ostatnie pieniądze dobrze jest wydać na narkotyki, szczególnie kiedy masz 18 lat i perspektywy.
 Cały czas noszę się ze złudną nadzieją na odmianę mojego losu. Może wygram w lotto, albo mnie oświeci. Może pewnego dnia usiądę przy komputerze, ni stąd ni zowąd zacznę grać na giełdzie, zarobię milion w tydzień i wydam niemal wszystko na alkohol, koks i dziwki, a resztę na bzdury. Mam taką bujną wyobraźnię. Gdybym dobrze to rozegrała, mogłabym wyjść z tego bogata, rzucić szkołę, zacząć pisać książki, ratować zwierzęta w schroniskach, tylko kurde, zgubiłam gdzieś po drodze tutaj tę iskrę, która wcześniej pchała mnie do przodu. Co mi zostało, patrzeć w niebo i czekać kurwa na miłość, czy jak tam to zowią. Żartuję, na apokalipsę i aniołki, peace.

środa, 9 lipca 2014

1.57

 W dupie mam wszystko, a w duszy- spokój.

I będą mi mijać dni. Przynajmniej przez najbliższe dwa miesiące. Bez stresu, bez codziennego pierdolenia chodzenia do szkoły. W końcu mogę się skupić na sobie, nie muszę patrzeć jak życie przecieka przez palce mnie samej i mi podobnym. Samotność działa na mnie jak chłodny prysznic, w dzień, w którym powietrze jest tak gorące i wilgotne, że parkiety falują mimo włączonej klimatyzacji, nastawionej na 0K. Żebyśmy tylko umieli żyć tak, jak wyobrażamy to sobie w naszych głowach. Powoli zaczynam oddychać. Nie wiem czy wszyscy tak mają, pewnie tak, ale po 10 miesiącach widzenia ciągle tych samych twarzy, słyszenia w kółko tych samych zdań, tych samych problemów, jedyne czego chcę, to zamknąć się w moim pokoju i nie wychodzić z niego przez całe wakacje. Nie żebym nie lubiła ludzi ze szkoły. Lubię ich, na swój sposób, a niektórych nawet szanuję, o.
 Wakacje to taki dziwny stan umysłu. To jak powrót do dzieciństwa, kiedy nasze głowy były otwarte, a serca czyste. Jakie decyzje podjąć i gdzie one prowadzą? To jak wybierać między dziewięćdziesięcioma dziewięcioma białymi owcami i jedną czarną. To dokładnie to. Mnóstwo bezpiecznych przyszłości. Nie jestem w stanie wyobrazić sobie siebie za dziesięć lat. To tak jakbym w wieku ośmiu wyobrażała sobie siebie teraz. Przyszłości nie jesteśmy w stanie przewidzieć. Na nasze szczęście, rzecz jasna. Życie nie byłoby ekscytujące, gdybyśmy wiedzieli co się zdarzy. Nic nie byłoby w stanie nas zaskoczyć. Nie wiem, którą drogą pójdę. Wiem tylko, że człowiek, który skacze do nieba może upaść. Ale może też poszybować w górę. Czy zaryzykuję upadek, żeby mieć przynajmniej lichą szansę na wzbicie się do lotu? Nie jestem taką osobą która długo myśli. Głupia odwaga, a może szaleństwo. Pewnie to drugie.
 Ostatnio dręczy mnie pewna myśl; że na niczym już mi nie zależy. W ciągu ostatnich miesięcy straciłam wiele, jednak nie załamałam się. Pozostaję silna w postanowieniu, by nie wracać myślami do przeszłości. Przeszłość jest ciężarem u nogi, kamieniem, który będzie ciągnąć nas w dół aż nie uderzymy o twarde dno oceanu wspomnień i nie zatoniemy, i nie zatoniemy. To tylko iluzja, bo przeszłość istnieje tylko w naszych głowach, czyli właściwie nigdzie, bo i je za dziewięćdziesiąt lat przykryje gruba warstwa ziemi i zamilkniemy na zawsze. Czy to jest chore, że przestałam czuć, że nie mam właściwie żadnych uczuć odnoszących się do tego co było? Staram się czuć tylko dzisiaj, tylko w tym momencie. Codziennie uświadamiam sobie, jak wielkie szczęście mam. Co będzie, jeśli pewnego dnia okaże się, że nie mam nic? Gdzie pójdę, jeśli nie będę pamiętała, gdzie jest mój dom? Najłatwiej byłoby zostawić przy kimś duszę, gdzie byłaby bezpieczna i czekała na nasz powrót. Kiedyś popełniłam ten błąd. Kiedyś zostawiłam moją duszę przy kimś i przez bardzo długi czas był to mój jedyny azyl. Miejsce, do którego mogłam wrócić. I wracałam często. Paradoksalnie, powroty były jeszcze bardziej bolesne, niż rzeczywistość. To tak, jakbym wracała do domu, w którym jestem bita do nieprzytomności i przypalana rozgrzanym pogrzebaczem. Home, sweet home.
 Na szczęście, skończyłam. Nie wiem kiedy dokładnie to nastąpiło, ale zajęło mi ładne trzy lata. Absolutnie zmarnowane trzy lata, bo kiedy żyjemy dniem wczorajszym, marnujemy coś bardzo cennego, dzień dzisiejszy. I potem dziwimy się gdzie się podziały te wszystkie kartki z kalendarza.
Teraz ja i Pan S. mamy, można powiedzieć, koleżeńskie stosunki (które zwykle zacieśniają się wprost proporcjonalnie do ilości wypitego alkoholu), ale to jeszcze bardziej utwierdza mnie w przekonaniu, nie był on osobą wartą moich uczuć tudzież duszy. (Tudzież znaczy to samo co "i"). Ale, wybaczyłam to sobie. Wybaczyłam sobie te wszystkie noce i szare dni, w których nie marzyłam o niczym innym, jak ponownie przeżyć 31/3/12 i czasy przedtem. Teraz widzę, że to zaprowadziło mnie nigdzie. Że przez te trzy lata nie zrobiłam żadnego progresu, oglądałam się tylko do tyłu, bojąc się utraty tego co uważałam za najcenniejsze- miłości. Każda miłość, nawet ta najnieszczęśliwsza daje człowiekowi poczucie bezpieczeństwa. Że do kogoś należy, że nie musi już dłużej szukać. Czasami tylko myśląc w ten sposób jesteśmy w stanie znieść ból dni codziennych. Bo mamy świadomość, że gdzieś tam istnieje źródło bólu, które oberwie nasze ciało od kości, a duszy pozwoli spokojnie rozpłynąć się w słodkim szczęściu. Że istnieje coś więcej niż kolejna data, kolejna kawa o poranku, coś ponad cały ten syf, biedne zwierzątka, poLItykę (już nawet piszę z akcentami,nice) i chociaż będąc już na granicy rozpaczy, będziemy pamiętać że gdzieś tam, gdzieś tam w środku mamy naszą miłość i nasz dom.

I choćby moim kolejnym krokiem w przód miałby być krok w przepaść, nie zawaham się. Życie iluzją nie jest życiem, a procesem powolnego umierania. Tylko prawda nas wyzwoli.