piątek, 20 grudnia 2013

Czwartek

Ja umrę, Ty zapomnisz, ale księżyc będzie pamiętał za nas dwoje.

Wiecie.. opowiem Wam coś.
Okej, wiem że mnie czytacie, niektórzy od niedawna, inne osoby od samego początku, to dla mnie bardzo ważne, serio, bo dzięki Waszym komentarzom zawsze miałam świadomość, że nie jestem sama i to dawało mi trochę siły.
Nie wiem od którego momentu zacząć, więc zacznę jak w baśniach.
Dawno, dawno temu, za siedmioma górami, za siedmioma lasami i za siedmioma rzekami w zamku na końcu świata mieszkała piękna królewna. Była utalentowana i mądra i zachwycała wszystkich sposobem w jaki istniała.
Pewnego dnia w trzeciej klasie podstawówki na konkursie recytatorskim zobaczyła Pana S. i wiedziała, po prostu wiedziała. Jako dziesięciolatka miała w sobie wystarczająco dużo dorosłego, żeby wiedzieć i wystarczająco dużo dziecka, żeby resztę sobie wymyślić.
Ale była dzieckiem i miała nadzieję i nie chciała jeszcze umierać, przynajmniej zanim nie pozna słodkiego smaku miłości.
(Nie)szczęśliwym trafem zdarzyło się, że księżniczka i Pan S. poszli do tego samego gimnazjum i nic, niebo nie spadło, a nawet jeśliby spadło, to księżniczka i Pan S. byli na ziemi i byli bezpieczni.
Ale przyszedł dzień w którym wszystko się zmieniło. Ostatniego dnia wakacji, nagle, absolutnie przypadkiem na siebie wpadli. Księżniczka wiedziała już wcześniej, ale Pan S. dowiedział się dopiero wtedy i nagle świat zaczął istnieć trochę inaczej i był trochę ładniejszy niż chwilę przedtem.
Przynajmniej oczami księżniczki.

Kilka tygodni później Pan S. napisał do mnie i zaczęliśmy rozmawiać, długo i o pięknych rzeczach. I wiedziałam, że teraz jestem na swoim miejscu. Miałam wszystko. Ten jeden raz w życiu byłam tak blisko gwiazd jak jeszcze nikt i nigdy. Świat leżał u naszych stóp.
Pan S. był.. jest imponujący. Cholernie charyzmatyczny. Cholernie popularny i cholernie inteligentny. "Cholernie" pasuje tu tak ulał. I wyobraźcie sobie, że przez chwilę mogłam być skąpana w blasku który roztaczał i co więcej, mogłam lśnić razem z nim. I taka jest prawda, ja błyszczałam, płynęłam różowym taśmociągiem i czułam, tak bardzo mocno wtedy czułam, że on ma to coś, i że ja też to mam, i że razem możemy być wielcy.
Dni płynęły powoli. Każdego wieczora czekałam na wiadomość od niego, albo sama pisałam i rozmawialiśmy, rozmawialiśmy i pamiętam te wszystkie noce, kiedy wyłączałam komputer o czwartej nad ranem, bo byłam zbyt zajęta k o c h a n i e m, i nie sposób było mi wmówić, że sen jest do czegokolwiek potrzebny. Ale nic nie trwa wiecznie. Wszystkie bajki kiedyś się kończą,a moja skończyła się 17 stycznia 2012r, dzień przed jego urodzinami, na dyskotece szkolnej, kiedy zobaczyłam go z nią.
I to bolało

Tak jak czasami zamroczeni sięgamy po telefon rano, wybierając półświadomie opcję "drzemka", tak ja wybrałam. Przebudzona z mojego snu miałam świadomość, że została mi tylko marna namiastka tego, co miałam do tej pory. Postanowiłam jednak zaczekać. Jak się pewnie domyślacie, był to duży błąd. Nie, błędem było, że w ogóle go poznałam, że zobaczyłam go wtedy w trzeciej klasie, kiedy ogłoszono jego zwycięstwo. I jeśli miałabym możliwość cofnięcia czasu, to uwierzcie mi.. przeżyłabym to znowu. Nie zmieniłabym nic. Znalazłam to, czego ludzie szukają przez całe życie, czasami nawet tego nie znajdując, smakując tylko skrawków uczucia, które zmienia wszystko. Widzicie, ja to miałam. Przez te kilka miesięcy naprawdę, naprawdę kochałam. I nie był to żaden związek, ani nic w tym stylu, zwykła znajomość, ale jednak..

Nasze stosunki po jakimś czasie wróciły do normy. Nie byłam już nikim szczególnym, ale nadal istniałam w jego życiu. A on istniał w moim. Jak skazujący i skazaniec, kat i ostrze, tak my wirowaliśmy w naszej skomplikowanej-niby-relacji i nadal trochę istnieliśmy, ale nie tak bardzo jak wcześniej. Błyszczeć mogłam tylko przy nim. Tylko przy nim mogłam być prawdziwą sobą.
Wtedy zaczęłam gasnąć.
Drugiego marca odbywał się w naszej szkole apel o PRL-u, ale nie taki szkolny, tylko taki dla dorosłych, o 17 czy 18. Pamiętam jak wstyd mi było podejść tego dnia do dyrektorki i zasmarkana przeprosić za przeziębienie się. W domu zjadłam garść tabletek i wypiłam dwie herbaty z cytryną i miodem. Na apelu prawie nie było słychać, że mówię przez nos. Byłam genialna. Po moim występie ludzie pytali się mamy mojej koleżanki, kim jestem. Moi rodzice jak zwykle mnie wtedy olali i pewnie nawet nie wiedzieli, że gdzieś występuję. Po udanym apelu wybraliśmy się wszyscy na plenerowe afterparty przy latarni, która gasła co kilka minut. Powiedział, że jest zimno, więc wzięliśmy się za ręce. I nikt nie musiał nic mówić. Mieliśmy odprowadzić naszą koleżankę do domu, ale wyszło tak, że cała ekipa poszła chodnikiem, jak cywilizowani ludzie, a my, w skowronkach, szliśmy zamarzniętą polną drogą, gadając o tym jak jest romantycznie i jaka szkoda, że nie ma pełni. Księżyc był chwilę po pierwszej kwadrze, lekko zaokrąglona połówka. Przytuliliśmy się na koniec i rozeszliśmy, każde wracając do swojego życia, on do dziewczyny, ja do mojego zawalonego świata.
Od tygodnia planowaliśmy tę imprezę i pomimo deszczu, gradu, śniegu i chwil słońca tamtego dnia, 31 marca, wszystko się udało. Ubrałam się najcieplej jak mogłam, tego dnia szczególnie dokładnie wyprostowałam włosy. Chciałam lśnić, a przynajmniej udawać, że nadal potrafię. Po pierwszych piwach przykleiliśmy się do siebie i siedzieliśmy tak już do końca. Oparliśmy się czołami i patrzeliśmy sobie w oczy. W tym momencie zginęlibyśmy pierwsi, gdyby niebo zaczęło się walić.Pamiętam dokładnie, na oparciu której ławki przy lasku siedzieliśmy i rozmawialiśmy o planach na przyszłość. I ten moment w którym on strzepał płatek śniegu z rękawa mojego płaszcza. Bo wtedy padał śnieg. Trzydziesty pierwszy marca dwa tysiące dwunastego roku jest najszczęśliwszym dniem mojej egzystencji. Jest tym dniem o którym pomyślę, kiedy będę cicho czekała i liczyła ostatnie chwile mojego życia, po wzięciu wszystkich tabletek świata i popiciu morzem wódki.
Dwa dni później przestaliśmy się do siebie odzywać. Dla dobra jego związku lepiej było żebyśmy nie utrzymywali żadnego kontaktu. Moje życie zaczęło toczyć się powoli dalej dopiero po pójściu do liceum, specjalnie innego niż to, które wybrał on. Pół roku, tamto pół roku, zniknęło z mojej pamięci. Nie pamiętam, nie pamiętam. Nie sposób mi sobie przypomnieć tego czasu, tylko urywki obrazów, nic więcej.
Powoli mój umysł zaczął budować świat na nowo, cegiełka po cegiełce, pusty w środku mur, a w nim ja. Bez cegiełek zrobionych z miłości nie ma prawdziwej fortecy, tylko marna, dziurawa osłonka, chroniąca prawdziwą mnie przed światem. Przy większym podmuchu wiatru mój mur rozleci się niczym domek z kart, a ja rozlecę się wraz z nim, rozsypię się na drobne kawałeczki. Nie ma już tego światła, które trzymałoby razem wszystkie komórki mojego ciała. Czasami tylko, kiedy odważę się na chwilę wpuścić kogoś do środka, ten ktoś mówi mi, że nadal widzi ogień w moich oczach. Ale to tylko odbicie światła, którym zwykłam być. Cień prawdy, moment, w którym gwiazdy świecą najmocniej, tuż przed wschodem, kiedy wiedzą, że zbliża się dzień, biorą w płuca duży haust powietrza i cieszą oczy widzów blaskiem swej ostatniej chwały.
Miłość.
W języku polskim nie ma dobrego tłumaczenia dla "bittersweet". Słodko-gorzki, to nie to. To jedno słowo, jedno uczucie. Bittersweet.
Miłość, zabija cię kiedy cię spotyka, jak i wtedy kiedy cię omija.
Ostatni raz mieliśmy jako taki kontakt w maju tego roku, na spotkaniu naszego rocznika, kiedy pijani polecieliśmy w ślinę.
Widziałam go dzisiaj. Mój osobisty powód wszystkiego. I nic, i nic.
Ale powiem Wam jedno, to była jest prawdziwa miłość. Naprawdę prawdziwa miłość, spotykana rzadziej niż DMT w czystej postaci. Moja własna bajka, którą mogłabym opowiadać wnukom, o ile kiedykolwiek miałabym wnuki, albo dzieci, a wiem że nie będę mieć, bo jestem niestabilna, i jedyne co mam to zegar bez cyfr odmierzający moje ostatnie chwile.

Pamiętajcie, że kochałam. I że to miłość skazała mnie na śmierć.

środa, 11 grudnia 2013

Wtorek.

Ależ to musi być frajda być naprawdę wybitnym pisarzem, nawet jeśli na końcu czeka nas romans ze strzelbą.

-Nie, bo białko 
-Sorry ćwiczę
-Ostatni raz jadłam mięso, yyy, dzisiaj
-W biblii jest napisane, że mamy prawo..
-Zwierzęta nie mają uczuć
-Przesadzasz
-Ta krowa i tak jest już martwa
-Ludzie od zawsze jedli mięso

Wrażliwość jest cechą ludzką. Szkoda, że tak późno przejrzałam na oczy. Jakkolwiek by nie patrzeć zabicie innej żywej istoty jest morderstwem. Hodowla zwierząt w calach spożywczych jest chyba najbardziej hańbiącą ludzkość praktyką. 
Na poziomie na którym jestem, mogę powiedzieć tyle, że życia ani cierpienia nie można wartościować. Mówiąc "nie można" mam na myśli "musn't". Mówienie, że jako jednostki z "duszą" mamy prawo zabijać, czy wykorzystywać zwierzęta jest najbardziej absurdalną rzeczą jaką kiedykolwiek słyszałam. Czego to ludzie nie wymyślą, by bronić swoich przekonań?
Jadłam mięso odkąd pamiętam, mięso i ryby, nie myślałam o tym, żeby przestać z prostego powodu- uwielbiam smak mięsa. Mięso, w każdej postaci, jest pyszne. Przestałam jeść bo obejrzałam to, może jakiś czas wcześniej, w każdym razie film ten dużo mi dał i naprawdę gorąco polecam Wam go obejrzeć. 
Jestem wegetarianką już od roku i pół. Lepiej późno niż wcale. 
Miałam okropny dzień, byłam na zjeździe, przejebałam matmę. Od dwóch dni zadowalam się kawą i jakimiś stoma kaloriami. Psychicznie jest ze mną naprawdę źle, ale to jest okej. Nawet jeśli do tej pory udawało mi się wierzyć w iluzję świata, w jaką wszyscy wierzą, to już się skończyło. Nie ma odwrotu, sama skazałam się na cierpienie. Ciężko jest mi stwierdzić, czy jest coś pięknego w złu, które w końcu widzę, czy nie. Obnażona prawda próbuje omamić mnie słodką melodią swoich kłamstw. Nie, to nie żadna psychoza. Nie okres, nie dojrzewanie, nie gorszy dzień, nie użalanie się nad własnym losem, tylko po prostu prawda, zalewająca chyba zbyt szczelnie zakamarki mojego umysłu. Na świecie jest tyle nieszczęścia i tyle cierpienia, a ludzie nieświadomie siedzą w swoich ciepłych łóżkach, wcinając różowe pączki i oglądając świąteczne odcinki swoich seriali. 
Nie wiem o czym w ogóle piszę, moje pace bezwiednie błądzą po klawiaturze szukając odpowiednich słów. Nie znajdą ich nigdy. Nie istnieją w żadnym języku słowa które wyraziłyby prawdziwą prawdę, bo wówczas ludzkość nie przetrwałaby ani momentu dłużej, wszyscy chwyciliby za noże i z uśmiechem przebili sobie serca.

wtorek, 10 grudnia 2013

Poniedziałek.

Dzieci nieba
Szaleni astronauci 
W butach z prawdziwej skóry
Naszych niewinnych braci
Skażeni krwią przyjaciół
Oblani glorią wrogów 
Patrzymy na nasze palce
Całe we krwi 


 Weno, wróciłaś. A może odwiedzasz mnie pierwszy raz? Nagle wszystko rozumiem. Od tylu lat, a może pierwszy raz wiem dlaczego jestem i co powinnam robić.  Oczywiście, że powinnam pisać. To proste jak biała ścieżka do raju. Żałuję, że tak niewiele pisałam, że nie próbowałam. Zmarnowałam bardzo wiele czasu na robienie rzeczy, które nic nie wniosły do mojego życia. Na szczęście się opamiętałam.
Szkoła, szkoła. Jestem w dobrym liceum i wiele się ode mnie wymaga. Nie zawsze sobie radzę. To znaczy- nie zawsze staram się wystarczająco mocno. Może to lenistwo, pewnie tak. Z drugiej strony czasami po prostu jestem w tak złym stanie, że nie w głowie mi nauka.
 Jasne, że warto skończyć liceum i dostać się na dobre studia. Nie mówię że nie, w końcu dla niektórych ludzi to jedyna droga do sukcesu. Szkoda że tak wiele osób z mojego otoczenia zapomniało o tym, że są też inne opcje. Przekładanie szkoły ponad wszystko, szufladkowanie ludzi na podstawie ich ocen, a w końcu ogromna presja ze strony rodziców czynią nas niewolnikami systemu. Przeświadczenie, że tylko dzięki papierkowi zwanym maturą można osiągnąć coś w życiu. Zaniedbywanie swoich zainteresowań. Jasne, jeśli kogoś od dziecka interesuje medycyna, to śmiało, niech idzie na medycynę. Ale robienie czegoś na siłę, wbrew sobie, najczęściej prowadzi do stopniowej autodestrukcji. To niezdrowe, niezdrowe uczyć się, bo "bez matury nic nie osiągnę".
 Wczoraj powiedziałam sobie, że jeśli przejebię matmę i nie zdam, nic się nie stanie. Niebo się nie zawali. Jasne, będę się starać żeby mieć na świadectwie chociaż tę dwóję, ale jeśli złe oceny mają zniszczyć mi życie, to wolę się na to nie pisać. Mam już prawie 18 lat, wyjadę za granicę na przysłowiowe truskawki, zmienię otoczenie, nabiorę nowych doświadczeń. Za parę lat wrócę z gotówką w kieszeni, pójdę do liceum dla dorosłych, a potem na studia- jeśli będę chciała. Po studiach i tak nie znajdę pracy, więc jeśli to zrobię, to tylko ze względu na własne zainteresowania. To dobry plan, tak myślę. Dobra alternatywa. Lepsza niż 20 lat nauki+40 lat pracy której nienawidzę.
 Na moje szczęście, mam rodziców, którzy zaakceptują każdą moją decyzję. Nigdy nie kazali mi być najlepszą. Uczyłam się dobrze, bo jestem inteligentna i tyle. Szkoła nie była dla mnie priorytetem, a moje oceny nie decydowały o tym, jak siebie widziałam. Teraz chodzę do szkoły "bo chcę", chociaż wcale nie chcę. Długo by wymieniać dlaczego nie lubię szkoły. Chyba najbardziej boli mnie to, że szkoła niszczy w ludziach chęć zdobywania wiedzy. Przecież wszyscy wiemy jakie to fajne, poznawanie nowych kultur, języków, nauka o religiach i o funkcjonowaniu świata w którym żyjemy. Szkoła zrobiła z naturalnej ciekawości człowieka przykry obowiązek. Tata system kolejny raz wypełnił nam pustkę w życiu, odkąd skończyliśmy siedem lat uczynił nas swoimi niewolnikami. Drugie, to chęć rodziców do układania życia swoim dzieciom. Szkoły muzyczne, balety, baseny i same szóstki. Wymaganie od dziecka czegoś, czego sami nie zdołali osiągnąć, wychowywanie małych, lepszych kopii samych siebie. Tacy ludzie nie powinni być rodzicami, bo mimo tego że chcą dobrze- niszczą dziecko.
 Trochę zboczyłam z tematu. Na etapie, na którym jestem nie potrzebuję sztabu specjalistów, żeby stwierdzić, że pieniądze szczęścia nie dają. Bo przecież po to to wszystko, dla pieniędzy, dla podróży i awansu społecznego. Jak zwykle wszystko kręci się wokół jednego. I od razu mówię, to nie tak, że nie lubię pieniędzy. Ba, ja kocham pieniądze. Wszystkie piękne rzeczy które można za nie kupić, wszystkie miejsca, które można dzięki nim odwiedzić, wspaniały dom który można za nie wybudować, chęć zobaczenia wszystkiego, życia w sposób, w jaki chcę żyć. Ale, chłodno kalkulując- szkoła, nauka i praca mi tego nie dadzą. Moi rodzice pracują już tyle lat i co? Milionerami jak nie byli, tak nie są. Zarabiają po prostu tyle, by starczyło na normalne życie. Ale co to za życie? Codzienna monotonia, szara gonitwa, brak czasu na cokolwiek. Nie dopuszczam do siebie myśli, że takie będzie moje życie, nudne i szare, praca-dom-praca-nowa lodówka-praca, praca, praca.. Wolę być martwa, niż żyć w ten sposób.
 Grunt, to znaleźć to, co się kocha i zacząć na tym zarabiać. Tak mówią wszystkie poradniki i ja też to mówię. Jasne, że normalna praca przyniosłaby mi satysfakcję, chociażby to zbieranie truskawek o którym wspominałam. Ale dążę do czegoś więcej, niż do całego życia z koszyczkiem w ręku.
 Jako dziecko byłam przekonana, że stworzona jestem do większych rzeczy i teraz znowu w to wierzę. Nie wiem jakim cudem, ale znalazłam w końcu siebie, tę prawdziwą, taką, którą zawsze chciałam być. A przecież cały czas tam byłam, w środku, pod powłoczką tej nieszczęśliwej zagubionej osoby. Wszystko jest nagle takie jasne i proste, że wydaje się, że zawsze patrzyłam w kierunku do którego zmierzałam, chociaż to kompletna bzdura, bo przecież tyle razy się gubiłam. Czy dorosłam?
 Chcę być pisarką. Piszę dobrze. Mam wyobraźnię i otwarty umysł, jestem kreatywna, czasem nawet natchniona. To nie tak, że wydam pierwszą powieść i od razu będę milionerką. Wiem, że czeka mnie jeszcze naprawdę wiele pracy, zanim zdołam chociażby zacząć pisać książki. Łatwiej dorobiłabym się mając normalną pracę, ale normalna praca nie jest tym, czego oczekuję od życia.
 Piszę te wszystkie rzeczy i naprawdę w nie wierzę. Przynajmniej teraz, wpół do drugiej nad ranem, kiedy powinnam uczyć się na poprawę z matmy, słówek na francuski, albo przynajmniej spać.
 Nie zdziwię się, naprawdę się nie zdziwię, jeśli jutro znowu będę emo-sobą, moje-życie-nie-ma-sensu-nikt-mnie-nigdy-nie-pokocha-gdzie-są-moje-żyletki. To jest u mnie całkowicie naturalne. Mam pograniczne zaburzenie osobowości, jestem uzależniona od kropelek do nosa i za cholerę nie potrafię robić dobrego pierwszego wrażenia, ale to jest w porządku. Kocham siebie. Naprawdę, kocham siebie. Może nie z zewnątrz, bo nadal jestem 20 kilo większa niż pragnę być, ale kocham swoje wszystkie wewnętrzne cechy, bez podziału na dobre i złe, ponieważ one tworzą prawdziwą mnie, taką, jaką widzę siebie we wnętrzu mojego umysłu.

sobota, 7 grudnia 2013

Sobota.

Zamiast wierzyć, albo nie wierzyć - wątpię. I wątpienie jest moją religią.


 Powinnam iść do psychologa, psychiatry, księdza, albo kogokolwiek kto oficjalnie mógłby uznać, że mam nie po kolei. Bo mam, nie zachowuję się normalnie, tańczę na granicy psychozy. To wszystko, cięcie się, głodzenie, a potem jedzenie wszystkiego co wpadnie mi w ręce, zmierzanie ku autodestrukcji, nastroje zmienne niczym pogoda, jedzenie tabletek jak cukierków.
 Czasami jest tak źle, że chodzę po domu zapłakana, mówię do siebie, trzęsę się, robię jedzenie, a potem je wyrzucam. Zachowuję się irracjonalnie, jak rasowy mieszkaniec domu wariatów. To straszne, moi rodzice nie wiedzą co robić. Ja też nie wiem. Nie wiem co się stało, że jestem taka nieszczęśliwa, mimo tego, że mam wszystko czego mi do szczęścia potrzeba.
 Jak byłam mała oglądałam dużo bajek, nie żadnych kreskówek na CN bo nie mieliśmy kablówki, tylko tych prawdziwych, dialogi z których znałam na pamięć, piosenki z których śpiewałam kiedy nikt nie słyszał. Brakuje mi tych chwil, chciałabym żeby było jak dawniej. Moja wyobraźnia była wtedy taka prawdziwa, nie musiałam niczego palić, żeby móc pisać. Byłam taka pewna siebie i mój uśmiech zawsze był szczery. Będąc dzieckiem nigdy nie myślałam o tym, że gdy dorosnę będę chciała się zabić. Wierzyłam, że spotkam kiedyś księcia na białym koniu i będę żyła długo i szczęśliwie. Nadal cicho wierzę. Nadzieja jest ogniem, warto mieć w sercu przynajmniej mały promyczek. Czekam, czekam. Jestem prawie dorosła i nadal wierzę w bajki i szczęśliwe zakończenia. Czy to źle? Czy naprawdę aż tak wielkim społecznym nietaktem jest wiara? Magia musi istnieć, dzień w którym przestanę w nią wierzyć będzie moim ostatnim, przysięgam. Przeklęta rzeczywistość, nie dziwię się, że jest ze mną tak źle, skoro codziennie stykam się z wszechobecną n o r m a l n o ś c i ą. Każdą komórką ciała(a tych komórek jest naprawdę sporo) nienawidzę tego świata. Wszyscy biegną, cholera wie gdzie, uczą się, śpią i jedzą o ustalonych porach. Co to za życie? Swoje najlepsze lata spędzają w szkole, by następne 40 harować jak woły na polu, dla dwóch tygodni na Ibizie i nowych telefonów dla dzieci. Nie chcę takiego życia, jest okropne. Nie wyobrażam sobie, że kiedyś kupię telewizor, samochód, czy cokolwiek tylko po to żeby sąsiedzi widzieli i zazdrościli. Nie wiem, może jeszcze nie dorosłam do tego, by żyć w prawdziwym świecie, jeśli tak, to nie chcę dorastać już nigdy. Jak normalność może komukolwiek wystarczać? To chore, wszyscy wokół są chorzy, tylko ja jestem normalna, bo pragnę prawdziwego życia. Nie chcę być niewolnikiem systemu, chcę być wolna. Jedyne czego pragnę to wolność. Wolna mogę żyć.

wtorek, 3 grudnia 2013

Wtorek.

Dob­re chwi­le dzi­siej­sze­go dnia są smut­ny­mi wspom­nieniami jutra.


Wpół do czwartej. Powinnam spać.
Czas mija powoli, czasem nawet zatrzymuje się na moment. Te ciche chwile w których jestem tylko ja i ja wydają mi się ostatnio coraz bardziej puste. Jakby ulatywało ze mnie to co najlepsze. Nie mam już o czym myśleć, więc absorbuję mój umysł dziesiątkami problemów, właściwie wziętych z dupy, których tak naprawdę nie mam i na które nie mam co liczyć.Gdybym nie traciła tyle czasu na myślenie o głupotach, już dawno byłabym milionerką, albo przynajmniej byłabym martwa. Chodzi mi oczywiście o chłopców i wszystko co się z nimi wiąże. Jakby lustro nie było wystarczającym dowodem na to, że nigdy nikogo nie znajdę. Głupia naiwna Anastazjo, dziewczyny dużo brzydsze od Ciebie mają chłopaków. Co różni mnie od nich? One mają po kolei w głowie.
 Spałam całą sobotę i całą niedzielę. Przerażające. Wstawałam tylko do łazienki i na jedzenie, chociaż to drugie mogłam sobie darować. Moja skóra ledwo już trzyma cały ten tłuszcz. Boję się że nadejdzie dzień, kiedy pęknie i zostanie ze mnie mokra breja.
 Jestem głupią parodią siebie. Nie powinnam wyglądać tak jak wyglądam, powinnam być piękna i doskonała, zachwycać wszystkich, być warta miłości. Uśmiechać się i tańczyć. Niedługo przestanę mieścić się w drzwiach. Pewnego dnia obudzę się idealna i wszyscy zobaczą. Zakładając oczywiście że do tego czasu nie podetnę sobie żył.