wtorek, 13 maja 2014

1.56

 Byłam jak stara aktorka tragiczna, która powraca do teatru, kupuje bilet na balkonie i ogląda, siedząc w półmroku, zawiedziona i bezsilna, sztukę, w której kiedyś grała główną rolę. Powtarza szeptem kwestie, patrząc na ruszającą się kurtynę, wyobraża sobie dyskretne poruszenie za kulisami, zna je na pamięć, kulisy i ciepły ostry zapach wieczorów premierowych i przypomina sobie swoją garderobę, lustro, hołdy, tremę i bukiety, ale to nazwisko innej wypisano na drzwiach i woźny, którego nigdy nie widziała zabronił jej przed chwilą wejść wejściem dla artystów.


 Poniedziałek, przepraszam, wtorek. Za chwilę trzecia. Po pokoju lata mi mucha. Niech sobie lata. Jest jedną z tych natrętnych i bzyczących. Zauważyliście, że niektóre muchy siedzą sobie spokojnie na ścianach, a kiedy wzbiją się do lotu, nie słychać ich nic, a nic, a niektóre przeciwnie latają w kółko jak pojebane siejąc zamęt. Najgorzej, kiedy podleci człowiekowi do ucha. BzzzzzzzzZZZZZZZZZZZZZZ. Przejeżdżanie paznokciami po tablicy i szorowanie widelcem o talerz nijak się ma do tego okropnego odgłosu.
 O dziwne, teraz nie słychać jej kiedy lata. Może mam w pokoju dwie muchy, albo miliard? Kto wie. Skąd mogę wiedzieć.
 Od czego to bzyczenie lub niebzyczenie w ogóle zależy? Od płci? W takim wypadku hałasowałyby samczyki, żeby zwabić chętne panie. Jestem trochę samczykiem, lubię hałasować i się starać. Chociaż, rzadko kiedy to robię. Nie, robię to ciągle, ale tak subtelnie, że nikt nie jest w stanie tego zauważyć. Czyli, praktycznie tego nie robię, skoro wiem o tym tylko ja. Jeśli coś istnieje tylko w mojej głowie to nie istnieje w świecie rzeczywistym. Chyba że w jakiejś alternatywnej rzeczywistości. Anastazja Vandie to taka trochę moja alternatywna rzeczywistość. Wyobrażam |jąsiebie| sobie jako dziewczynę piękną, o delikatnych rysach i tanecznym kroku. Kiedyś nią będę. Będę miała białe, długie falowane włosy, ładną figurę i mleczną cerę. I ludzie będą się ze mną liczyli i mnie znali. Może założę zespół, to teraz takie modne.
 Muszę do niej dążyć, muszę się nią w końcu stać, to mój cel. Łatwo jest wykreować sobie w głowie idealną wersję siebie, gorzej z samym procesem stania się nią. Ale tego właśnie chcę, prawda? Tak, chcę. Jaki jest sens tkwienia dłużej w tym samym miejscu, w którym nie jestem szczęśliwa, w którym jestem nijaka? Czy Anastazja będzie miała bałagan w pokoju? Jasne, że tak. Sprzątanie nie jest jej bajką. Czy będzie charyzmatyczna i inteligentna? Już jest. Ma te cechy zapisane w genach. Musi tylko je uzewnętrznić.
 Kiedy byłam mała, wierzcie lub nie, ale ludzie tańczyli tak jak im zagrałam. Potrafiłam to kiedyś, potrafię i dziś. To żadna filozofia, wystarczy wziąć łapatę i kopać tak długo, aż znajdę tę dziecięcą umiejętność, odkurzę ją, przemaluję na kolor nowości i voila. Najpierw pewność siebie, później charyzma. Pewności siebie też mi na szczęście nie odmówiono, ani zdolności przywódczych, ani odwagi. Te cechy trzeba tylko znaleźć, one są gdzieś we mnie, przecież znam siebie tak dobrze i nikt mi nie wmówi, że ich nie posiadam bo posiadam, kurwa, a jeśli ktoś myśli inaczej, niech wie, że mam jego zdanie tam, gdzie kończy się szlachetne miejsce zwane plecami. Jeśli ktoś wie co to klasyczny rachunek zdań (nie tracę nadziei) to miałby mistrza, gdyby zapisał schematycznie to poprzednie (w domyśle zdanie). Liczę na zbyt wiele? Mam 18 lat i przeczytałam 'Logikę dla opornych" autorstwa  Krzysztofa A. Wieczorek. Wieczorka. Powinnam odmienić? Niektórzy wolą swoje nazwiska w wersji odmienionej, inni nie. W sumie, nie wiem jak jest poprawnie po polsku. Sprawdzę to później, nie mogę zapomnieć, to ważne. Nie przystoi mi popełniać gaf językowych, jestem dużą dziewczynką z humana.
 Wracając do much i ich dźwięków. Najbardziej prawdopodobne jest, że to ich śpiewy godowe i tyle. Podobnie jak ćwierkanie ptaków czy cykanie koników polnych. Ale nie muszę w to wierzyć. Jeśli w to uwierzę, będę skazana na życie w rzeczywistości 1.0, a ja tak nie chcę. To nudne. To zwyczajnie, kurwa, nudne i tracę wiarę w ludzkość kiedy widzę, że 99% ludzi wybiera rzeczywistość 1.0, bo tak jest najłatwiej. Co ja, urodziłam się czterysta lat za wcześnie, czy jak? Czy może za późno, a może w ogóle w złym kosmosie? Przypadki się zdarzają. Jestem kartką w kwiatki, poezję i krew włożoną między strony encyklopedii. Co ja tu robię? Najchętniej zrobiłabym z resztą kartek to samo, co Bóg/Szatan/Wszechświat/Czarna Materia/Ra/Zeus/Chaos/Wielka Bogini Matka zrobił/a/li ze mną. Każdą definicję przyozdobiłabym ramką, każdą literę poprawiłabym pachnącym brokatowym długopisem i dodała kaligraficzne niuanse; pętelki, falki, spiralki, wesołe lub przepełnione smutkiem/żalem/nienawiścią/melancholią/tęsknotą za rajem utraconym. I choćby miałoby mi to zająć miliard lat, nie odpuściłabym, dopóki każdy jeden człowiek nie zainstalowałby w swojej głowie rzeczywistości minimum 1.1.
  Niestety miliarda lat tu, na Ziemi raczej nie mam. Piszę raczej, bo skoro wszystko jest możliwe, a miliard lat życia to w gruncie rzeczy też jakieś tam "wszystko". Ciekawe czy ten kto wymyślił ten aforyzm/tę złotą myśl/to hasło/to pryncypium/tę sentencję dobrze się nad nią/nim zastanowił, zanim puścił w obieg. Ten człowiek pewnie już nie żyje. Ciekawe, czy wie, że jego myśl nadal jest obecna na Ziemi. Czy wie, że zmienił świat, pozostawił go lepszym, dając mu nadzieję, zawartą w tym jednym, prostym zdaniu.
 WSZYSTKO JEST MOŻLIWE.
 Jak dobrze pójdzie (a na pewno pójdzie dobrze), to stuknie mi setka z hakiem. Nie jem mięsa, piję rzadko, ćpam rozsądnie (obawiam się że to oksymoron, ale po co zawracać sobie tym głowę). Z resztą, co ja Wam będę tłumaczyć, w "Sleeping Beauty" było, że "Człowiek od zawsze zażywał narkotyki. Są aspiryną dla duszy". Ha, mogę w to sobie wierzyć, w coś wierzyć trzeba. Czy wiara w cytat z filmu jest gorsza od wiary w cokolwiek innego? Czy wiarę można klasyfikować? Ustawiać w szeregu, poczynając od wierzeń najmniej istotnych do tych o wadze większej niż cały wszechświat? Człowiek (łysa małpa) jest zdolny do wszystkiego. To głupia, głupia istota, która uszeregowała wszystko, od bakterii, roślin, zwierząt aż po wyznania, wachlarz kolorów swojej skóry, wartość odżywczą produktów, rodzaje muzyki, wszystkiego, wszystkiego, co składa się na jego rzeczywistość. Uporządkowaną rzeczywistość 1.0, w której przyszło nam żyć, która napiera na nas z każdej strony, przed którą nie ma ucieczki.
 Powiem Wam teraz: zburzcie mury.
 Wszystko jest możliwe.
 Nie wierzcie w propagandę, którą aplikują nam każdego dnia wprost do żył, nawet nie ukrywając igieł. Chorzy ludzie, chodzą i kłują innych, bo ktoś kiedyś ukłuł ich i tak już trzeba. Uwolnijcie się. Zacznijcie odkrywać świat takim, jaki jest, nie takim, jaki przedstawiają nam go starsi, mądrzejsi, doświadczeni.
 Weźcie piłę łańcuchową i zamieńcie meblościanki okalające szczelnie Wasze umysły w drzazgi. Wyrwijcie każdą jedną szufladkę i rozsypcie znajdujące się w niej karteczki na ziemię. Takiego życia jak to, które mamy obecnie, już nie będzie.
 Jeśli wierzyć w reinkarnację, to odrodzimy się jako zupełnie nowe osoby. Jeśli nie wierzyć, w najlepszym przypadku trafimy do raju, w najgorszym zamienimy się w absolutną czarną nicość. Jedno jest pewne, to życie, które mamy, które jedni nazywają cudem, inni przekleństwem, którym jesteśmy obdarzeni, lub na które jesteśmy skazani, to życie już się nie powtórzy. Nie warto go marnować, podążając ścieżką, którą wytyczyli nam ludzie żyjący przed nami. Postawili drogowskazy, zbudowali autostrady, ale to nadal tylko nic nieznaczące wskazówki, które możemy bez konsekwencji ominąć, jeśli mamy wystarczająco dużo siły, by sprzeciwić się wszystkim dookoła, całemu światu. A przecież mamy tę siłę. Inaczej nie bylibyśmy w stanie o niej marzyć, nie wiedzielibyśmy nawet o tym, że można iść własną ścieżką, bo przecież to wtedy nie miałoby sensu. A może nic nie ma sensu i jesteśmy tylko kawałkami mięsa, w których przez setki lat tak dobrze wykształcił się centralny komputer, że wmówiliśmy sobie, że mamy duszę, czy coś w tym stylu. Egoizm gatunkowy czy prawda objawiona? W co uwierzymy? Jakie szanse mamy na to, by trafić dobrze? 50/50? Czy może znacznie mniej, w końcu wszechświat nadal nie odkryty. Może dusza lub jej brak to tylko dwie z miliarda innych opcji? Skąd możemy wiedzieć?

niedziela, 11 maja 2014

1.55

Plan na niedziele.
Wypić i wyćpać tyle, żeby zapomnieć, jak mam na imię i dlaczego.
Słuchać Marsza Żałobnego
Płakać rzewnie.

edit: Ach i nauczyłam się podnosić jedną brew. Przywłaszczam sobie cudze tragedie, bo jestem tak beznadziejna, że nawet problemów nie mam własnych.

1.54

Ze wszystkich rzeczy wiecznych, miłość trwa najkrócej.

Wiecie, czego najbardziej nam brakuje? Szczerości. Szczerość jest zdecydowanie tym, w czym w dzisiejszych czasach jesteśmy najsłabsi.
 Kiedy byłam prawdziwą dziewczynką brzydziłam się ludzi. Chore, nie? Cóż mogę na to poradzić. Za każdym razem kiedy ktoś usiadł na mojej pościeli, kazałam mamie ją zmieniać. Nie byłam w stanie spać w jednym łóżku z kuzynką. Myłam twarz za każdym razem, gdy jakaś nawiedzona ciotka całowała mnie na powitanie (niemiłosiernie kłując przy tym wąsikiem). A obrzydzenie do całujących się na ekranie par do dzisiaj mi nie przeszło (chociaż akurat to nie ma tu nic rzeczy) To nie tak, że nie lubiłam ludzi. Lubiłam spędzać z nimi czas, tylko żeby broń Buddo nie dotykali mnie, ani moich rzeczy. Dopóki niczego nie dotykali, było w porządku. Skąd ta dziwaczna przypadłość? Sama nie wiem co wtedy siedziało mi w głowie.
 Mam siniaki na lewej ręce, bo przez cały piątek nie mogłam się powstrzymać, żeby nie szczypać się pod ławką. To też jest chore. Zaczynam się martwić, że nigdy mi to nie przejdzie. Mimo tego, że potrafię wytrzymać kilka tygodni bez uszkadzania w taki czy inny sposób swojego ciała, to i tak w końcu nadchodzi moment, że nie wytrzymuję. Nauczyłam się że ból psychiczny łatwo zagłuszyć tym fizycznym. Ile godzin terapii potrzeba, żeby wybić mi to z głowy? Może przepiszą mi jakieś magiczne pastylki na odzyskanie równowagi? Jedna na wiarę w siebie, jedna na napady melancholii, trzydzieści ochotę otworzenia sobie każdej jednej żyły.
 Chcę czuć ból, ale nie chcę umierać. Śmierć jest zbyt ostateczna. Jaka jest w ogóle pewność, że cokolwiek czeka nas po przejściu na drugą stronę? Lepiej nie ryzykować. Śmierć sama mnie znajdzie. Boję się tylko, że znajdzie mnie za wcześnie, zanim zdążę poznać smak życia.
  Ta wizja prześladuje mnie od jakiegoś czasu. Wypadki chodzą po ludziach. Skąd mogę wiedzieć, że nie trafi na mnie. Pijani kierowcy, spadające prosto na głowę kawałki radzieckich satelitów, metalowe i ostre. Może złamię sobie kark próbując patrzeć w przeszłość. Czy w dzień, w którym przyjdzie mi umrzeć dostanę smsa o treści: "Napisz testament i pożegnalne listy do bliskich."? Czy może wróble za oknem zaczną śpiewać Marcia Funebre? Skąd mogę wiedzieć.
 Jako dziecko nie byłam wrażliwa. W sumie, może byłam, jak każde zresztą dziecko, ale zduszono to we mnie, zapychając moje usta chipsami i mięsem, a żyły słodzoną wodą. Rodzice dostają teraz ode mnie to, na co zasłużyli. To, że czasem otwieram sobie skórę i pozwalam im czekać razem ze mną, aż wszystkie demony opuszczą moją duszę, a ja nareszcie będę wolna. Pójdę za to do piekła. Chociaż, jak taka osoba jak ja może w ogóle wierzyć w piekło? Czasem nie wierzę nawet, że po deszczu dane mi będzie jeszcze ujrzeć błękitne niebo, chociaż na jego sklepieniu wyraźnie maluje się tęcza, znak, że wszystko jest już dobrze.
 Podobno dorosłym jest się wtedy, kiedy przestaje się obarczać winą o swój marny los innych ludzi. Mogłabym stać przed moimi rodzicami i krzyczeć, a oni będą udawać, że wszystko jest w porządku. Moje słowa mogą być ostre jak żyletki, ale ich to nie ruszy. Zamknęli się szczelnie w kokonie kłamstw. Umarli za życia.
 Jest jednak coś pięknego w tym, że nie wybrałam śmierci. A jako, że nie bawię się w kompromisy, nie wybrałam też egzystencji. Wybrałam życie. Prawdziwe życie. Smutek tak głęboki, że mogłabym umrzeć, radość tak intensywną, że mogłabym wznieść się ponad chmury. Te chwile w których mogę po prostu istnieć, karmić moje oczy zielenią, słuchać gaworzenia ptaków za oknem. Czasami prawie płaczę ze szczęścia, bo tak cudownie jest oddychać. Czasami chwytam się myśli tak wielkich, że mogłyby unieść cały wszechświat, ale jeszcze nie potrafię zatrzymać ich przy sobie na dłużej.
 Kiedyś myślałam, że szczęście nie jest mi pisane. Za każdą chwilę czystego szczęścia płaciłam miesiącami smutku. Teraz jest inaczej. Teraz jestem prawie ciągle szczęśliwa, z wyjątkiem chwil, w których chcę otworzyć sobie klatkę piersiową wyrwać serce, pokroić je na plasterki i zjeść.

piątek, 9 maja 2014

1.53

Grunt to nie przywiązywać się do niczego. Wszystko, do czego się przywiążesz, chciałbyś zatrzymać. A zatrzymać w życiu nie możesz nic. 


 Jestem ciekawa, kiedy to wszystko się zaczęło. Czy jakieś szczególne okoliczności doprowadziły do tego, że nagle stałam się, no, taka? Może kiedy byłam dzieckiem kosmici zrobili mi pranie mózgu i skazali na wieczną tułaczkę po światach, które sama tworzę sobie w głowie. Nie wiem co myśleć, nie wiem jak normalnie funkcjonować.
 Od czego zacząć. W miarę jak nad tym myślę, to coraz bardziej przekonuję się do tego, że moi rodzice mają rację. Że wybrali najlepszą, najmniej bolesną drogę przez bagno zwane potocznie życiem. Wstają, pracują, oglądają telewizję, wypełniają swoje głowy myślami o nowej lodówce i praniu i odwiezieniu dzieci do szkoły. Czy wiedzą co nimi kieruje? Nie. Nie chcą widzieć. Mogłabym stać przed nimi, krzyczeć i tupać nogami, a oni i tak tylko powiedzą, żebym dała sobie spokój. Dni wleką się jeden po drugim, liście na zmianę pojawiają się i spadają z drzew, nikt nie powie ani słowa, nikt nie pomyśli nawet o geniuszu z którym zostały zaprojektowane, by dawać nam tlen i uspokajać niej nasze oczy, wpatrzone ciągle w komputer, wpatrzone ciągle w przyszłość. Cóż jesteśmy warci, jeśli nie potrafimy docenić drzew?
 Wymyśliłam sobie wiele rzeczy. Wszystko zaplanowałam, spędziłam dnie, tygodnie, lata na myśleniu, myśleniu, ciągłym tylko układaniu sobie w głowie rzeczy, z którymi walczę na co dzień. Pomyśleć, ile więcej miałabym miejsca w głowie, gdybym w końcu przestała snuć w nieskończoność te głupie historie, te nic niewarte dialogi z samą sobą, nic nie warte, nic nie jest warte. Poznałam, głupia (głupia, bo głupia) te kilka tysięcy słów, nauczyłam się sklejać je w zdania, nauczyłam się opisywać nimi obrazy i uczucia i teraz myślę, że jestem panią wszechświata, bo potrafię zdefiniować prawie całą rzeczywistość. Głupia, naiwna. Nic nie wiemy. Ludzie nie wiedzą nic, nie zdają sobie sprawy z tego że ich głupie słowa są niczym. Ich głupie słowa przeminą, zanim sami zdążą to dostrzec.
 Zamknęliśmy się w naszym małym świecie i uczyniliśmy sobie z niej poddaną, bo jesteśmy głupimi kretynami, którzy myślą, że mogą mieć nad czymkolwiek władzę. Jesteśmy tylko łysymi małpami
 Patrzę w gwiazdy zawsze kiedy mam okazję i za każdym razem składam sobie obietnicę, że niedługo tam powrócę. Powinnam zrobić to już teraz, w tej sekundzie. Tylko, że mój głupi egoizm uważa, że lepiej poczekać jeszcze chwilę i zobaczyć, czy czasem nie stanie się coś fajnego. Nie wiem, spotkam drugą piątkę, wygram w lotto, pojawi się coś co odbierze mi na zawsze ból egzystencji. Coś co sprawi, że nawet wtedy, będąc już w gwiazdach wspomnę to miejsce i te inne dusze i pomyślę przez chwilę, że było mi tu dobrze. O ile będę wtedy jeszcze pamiętała słowa.

wtorek, 6 maja 2014

1.52

Normalność jest iluzją. To, co jest normalne dla pająka, jest chaosem dla muchy. 


 Miło wrócić na stare śmieci. Nareszcie w domu.
 W ciągu kilku ostatnich dni trzymałam się kiepsko. Przyznaję się bez bicia. Pozwoliłam złym myślom wypełnić mi głowę, a samej sobie wskoczyć do studni czarnej rozpaczy.
 Na szczęście, trzymam linę. Dałam sobie po dupie, wzięłam się w garść i wszystko jest już na powrót w porządku. Maturzyści piszą swoje egzaminy, a cała reszta ma wolne. To ostatni długi weekend w tym roku szkolnym. Nie zmarnowałam go, bo dobrze się bawiłam. Przez ostatnie dwa dni przeszłam więcej kilometrów niż przez całe swoje życie. Muszę robić to częściej. Nic tak nie uspokaja człowieka, jak długa przechadzka wśród odgłosów przejeżdżających samochodów i ich oślepiających długich świateł ciszy, śpiewu ptaków i migotaniu świetlików (następnym razem wybiorę jakąś polną drogę, przysięgam).
 Czas na wyrażenie opinii. Człowieku, który masz monitor, jeśli definiujesz szczęście obecnością w swoim życiu jakiejś osoby, zastrzel się. Dziękuję.
 O czym to ja mówiłam? Ach tak, o długich spacerach. Jak wspomniałam, są fajne. Przespałam dzisiaj cały dzień, bo nie mogłam spać w nocy, kręciłam się tylko i myślałam, jakby tu skutecznie się ogłuszyć.
 Postanowiłam przedefiniować swoje cele i wartości. Myślę, że moje życie to chaos. Nie chcę robić polowy rzeczy które robię, a robię je,bo tak się przyzwyczaiłam. Jak ścianą o groch, poważnie. Nie zdecydowałam jeszcze, jaki jest mój ostateczny życiowy cel. Umrzeć? Zbyt emo. Być milionerką? Zbyt mainstreamowo. Zostanie królową świata też raczej nie wchodzi w grę. Podobnie jak uczynienie z Ziemi utopii. Kurcze, chcę zrobić coś dużego, tak, żeby pisali o mnie w podręcznikach do historii. Dobra, pomyślę nad tym innym razem. Na razie moim celem jest wyzdrowieć. Fizycznie. Czy psychicznie jest okej? Sama nie wiem. Teraz, kiedy zaakceptowałam rzeczywistość, w której przyszło mi żyć, jest mi lepiej. Pozwoliłam przeszłości odejść. Przeszłość jest jak kula u nogi. Nie mówię, że zrobiłam sobie pranie mózgu. Po prostu między wspominaniem pewnych wydarzeń, a życiem tymi wydarzeniami jest różnica. Przeszłość nie istnieje. Jeśli kurczowo trzymamy się przeszłości, nie dajemy żadnych szans teraźniejszości.
 Zapomniałam już o czym pisałam, znowu jestem zmęczona. Położę się spać teraz, to obudzę się z kurami i będę miała cały dzień na myślenie, jak tu się zorganizować, żeby przestać robić sobie krzywdę, a zacząć robić sobie dobrze (w przenośni, rzecz jasna).

poniedziałek, 5 maja 2014

piątek, 11 kwietnia 2014

Różnica między tym, co robimy, a co jesteśmy w stanie zrobić, wystarczyłaby, by rozwiązać większość problemów tego świata.

 Od dłuższego czasu czuję się żywa. Doprawdy, miła odmiana, zważając na fakt, że przez ostanie pół roku moimi najlepszymi przyjaciółkami były żyletki.
 Jak widać, człowiek mądrzeje, kiedy przyjdzie mu skończyć osiemnaście lat. Dużo się zmieniło od czasu, kiedy ostatnio tu pisałam. Przeszłam na rawfood, dzisiaj mija 11 dzień. Pomyślałam, że jeśli to mi nie pomoże, to nie pomoże mi już nic. Przekopałam całe internety w poszukiwaniu informacji, poświęciłam mnóstwo czasu na oglądanie filmików i wykładów z tym związanych i dało mi to dużego kopa. Jeśli to prawda, że dieta raw leczy wszystko, to ja chcę wyzdrowieć. Nie oczekuję, że zajmie mi to miesiąc czy dwa, w końcu żyłam niezdrowo przez kilkanaście lat. Prawda jest taka, że bardzo nie kochałam swojego ciała. W ogóle, nigdy nie czułam się jako tako z nim solidarna. Dotychczas "ja" było tworem mojej wyobraźni, tym głosikiem w głowie (który btw jest tylko iluzją). Przez 18 lat zaniedbałam się strasznie. Od dziecka byłam karmiona słodyczami, a chipsy jadłam praktycznie codziennie. Jadłam mięso. Był okres kiedy żyłam na 200kcal. Tyle dobrego, że nigdy nie jadłam fastfoodów.
  Powinnam już dawno mieć raka i umrzeć. Żaden organizm nie ma prawa poradzić sobie żyjąc w takich warunkach. Faszerowałam się przetworzonym żarciem, naiwnie wierząc, że jest ono ZDROWE. Marzenie ściętej głowy. Z tej perspektywy wydaje się to naprawdę śmieszne, że odżywiając się w ten sposób, miałam jeszcze czelność dziwić się, że ważę 20 kilo więcej niż powinnam, miewam migreny, jestem uzależniona od kropelek do nosa i mam zmiany nastrojów jak stąd do Warszawy. Te dzieciaki. Na szczęście opamiętałam się szybko. Może nie na tyle szybko jakbym chciała (daj FSM żeby natchnęło mnie już w przedszkolu) ale wystarczająco szybko, żeby wszystko naprawić.
 Oczywiście nie oznacza to, że cokolwiek sobie narzucam, bo to mijałoby się z celem. Odżywiam się tak, bo chcę. Nie robię tego by być szczupła, a tym bardziej nie myślę w sposób "pobędę sobie 3 miesiące na raw, żeby zrzucić wagę, a później zacznę jeść normalnie". Teraz to owoce i warzywa są dla mnie normą. Tyle, że muszę popracować nad polubieniem niektórych z nich, szczególnie zieleniny. Zakładam, że przyjdzie mi to z czasem. W końcu moim ulubionym smakiem na świecie jest smak chipsów. Jednocześnie nie chcę się w żaden sposób ograniczać. Jak już mówiłam nie jestem na diecie jako takiej, bo dieta = depresja. Dlatego umówiłam się ze sobą, że jeżeli będę miała ochotę na pizzę, frytki, owsiankę czy talerz spaghetti, to nie zlinczuję się za zjedzenie ich. Kiedy raz zerwiesz jabłko z zakazanego drzewa, będziesz chciał zjeść kolejne i kolejne. Taka jest kolej rzeczy. Mam w głowie wiele smaków potraw, które naprawdę uwielbiam. Jest też wiele których jeszcze nie poznałam, a chciałabym. I chyba nie ma w tym nic złego, zjeść od czasu do czasu gotowane czy nawet nabiałowe. Ten styl życia nie jest karą. Nie chcę się ograniczać, żeby później zeschizować. Nie chcę widzieć w lustrze osoby, której nienawidzę, za to że zjadła batonika. W ogóle, nie chcę widzieć w lustrze osoby, której nienawidzę.
 Nienawidziłam siebie przez długi czas. Teraz wiem, że byłam idiotką. To aż niemożliwe, że jeszcze miesiąc temu dałabym się zastrzelić bez mrugnięcia okiem, gdyby ktoś mi to proponował. Byłam depresyjnym dzieckiem żalu, bo nie kochał mnie .........(tu wpisz imię), byłam gruba, byłam głupia, byłam jakaśtamjakaś tam. Teraz nie wiem czy mam się śmiać, czy płakać. Jeszcze bezczelnie zwalałam winę na wszystkich poza sobą, niedoczekanie. Jakbym nie wiedziała, że sama decyduję o tym, kim jestem. Że ja to po prostu wypadkowa moich przeszłych działań, że moje problemy wynikają z lenistwa, a mój wygląd, jest odzwierciedleniem stylu życia, który prowadzę. I tyle, proste.
 Genialnie (nie sarkazm) postanowiłam wziąć odpowiedzialność za siebie. Szczerze, do tej pory nawet nie przyszło mi to do głowy. Może dla niektórych z Was było to oczywiste od zawsze, ale jak widać każdy dorasta we własnym tempie. Nie wiem czy zmiana sposobu myślenia jest w pakiecie z raw, czy to osobna kwestia, ale działa i to jest najważniejsze. Szybkość zmian jest przerażająca, ale nie boję się ich. Teraz nareszcie wiem że jestem na dobrej drodze.

piątek, 28 marca 2014

Martwe liście, które leżą na trawniku, kiedyś posiadały drzewa, w których pokładały swą nadzieję.

Kiedy byłam prawdziwą dziewczynką, ludzie kochali mnie, niezależnie od tego jak zła byłam. W gruncie rzeczy byłam zła, bo uważałam innych za gorszych od siebie, ale jakoś z wiekiem mi przeszło. W biegiem czasu dowiedziałam się że nie jestem najlepsza, najsilniejsza, najmądrzejsza i najpiękniejsza. To, co miałam od zawsze, inni zdobyli ciężką pracą.
Skoro inni byli od dziecka przyzwyczajeni do pracy, kiedy ja trwałam w przekonaniu, że to co mam, po prostu mi się należy, to chyba nie dziwne, że sobie teraz nie radzę.
Jak to zwykło bywać w statystycznym życiu, rzeczywistość wbiła we mnie swoje pazury i od tego czasu nie robię nic, poza leżeniem i modleniem się o śmierć. W gruncie rzeczy, dobrze mi z tym. Ustawiłam się chyba najlepiej jak to tylko możliwie, bo na co dzień nie prowadzę raczej życia ofiary losu. Właściwie, żyje mi się świetnie. Mam co jeść, mimo tego, że jeść muszę bardzo we własnym zakresie, bo w moim domu wszystko gotuje się z mięsem. Mam gdzie spać, śpię nawet lepiej niż przeciętny obywatel, bo mam dla siebie całe podwójne łóżko. Najlepsze co mam to przyjaciele i rodzina. Gdyby nie moi przyjaciele byłabym już najpewniej martwa. Rodzicom jestem wdzięczna za to, że nie decydują o moim życiu. Jakby mieli spełniać na mnie swoje aspiracje to specjalnie wypadłabym z wózka pod samochód, słowo daję. No, ale udało mi się. Co więcej, mam też szczęście w życiu. Takie typowe szczęście. Większość przewinień uchodzi mi płazem, a to co do tej pory osiągnęłam jest wynikiem fuksa i odrobimy, naprawdę odrobimy starań z mojej strony. Nie zdziwię się, jeśli pewnego dnia wygram w totka, bo jestem szczęściarą.
Trwam sobie w takim stanie już ładnych parę lat i robię co w mojej mocy, by już zawsze wszystko było różowe. Nie pragnę niczego więcej ponad to co mam. Obejdzie się. Przez długi okres czasu, myślałam, że do pełni szczęścia brakuje mi już tylko miłości. Teraz wiem, że miłość nie jest mi pisana. Kiedy kocham, cierpię. Miłość, chociaż na początku powoduje euforię, później staje się uciążliwa, jest jak kamień u nogi. Kochałam wiele razy i kochałam mocno. I chociaż było to za każdym razem platoniczne i egoistyczne uczucie, to czułam wszystko to, co czuje zakochany człowiek. Miłość była moim narkotykiem.
Teraz jest dobrze. Teraz nie muszę kochać, żeby czuć, że żyję. Zobaczymy jak długo.

wtorek, 18 marca 2014

I cho­ciaż róża ra­ni, na­dal jest na nią popyt.  

W sumie, to zabawne. Jedni ludzie są depresyjni z natury, inni nie, a ja mam to do siebie że depresyjnie wpływa na mnie kawa. Czarna mocna niesłodzona to moje schody do piekła. Kofeina otwiera oczy, otwiera duszę. Pozwala najbardziej tłumionym myślom wydostać się na zewnątrz. Popijam ją sobie powoli, z każdym kolejnym łykiem, przekornie, masochistycznie czuję się lepiej. Witamy w domu.
Ostatnie dni były dla mnie szczęśliwe. Od niedawna konsekwentnie wyrzucam z głowy wszystkie negatywne myśli. Dzięki temu mogę podnieść się z łóżka, dzięki temu pierwszy raz od kilku miesięcy szczerze się śmieję. Jednocześnie czuję się coraz płytsza. Jakbym wraz z negatywnymi emocjami traciła sporą część siebie. Przywykłam do tego, że jestem nieszczęśliwa, że jestem ciągle zła, że jedyne o czym marzę to wbić sobie nożyczki w krtań. Teraz czuję się obco. Na przekór temu, że nie nie jestem już więcej zagubiona. Należę gdzieś, więc nie należę. To głupie. To smutne, że myślę w ten sposób. Jakbym nie mogła powiedzieć "dziękuję świecie, że pozbierałam się do kupy" i żyć sobie jak gdyby nigdy nic.
I nie mogę tak kurwa, nie mogę, bo nie tak wygląda moje życie i nie taka jestem.
Problem polega na tym, że ja chcę cierpieć. Kiedy boli, to wiem, że żyję. Teraz nie czuję, nie kocham, nie cierpię i widzę, że tylko egzystuję, że toczę się po świecie jak chomik w plastikowej kulce po pokoju. Jednak cierpienie daje więcej dróg, o wiele więcej. Pozwala zajrzeć tam, gdzie zwykłe ludzkie oczy nie są w stanie. Mrok duszy to potężna siła.
Kolejne dni, mimo tego, że takie ciepłe, prawie wiosenne wydają mi się coraz bardziej mgliste. Zasunęłam zasłony głębszego myślenia i teraz docierają do mnie tylko strzępki obrazów. Zupełnie, jakbym z kina 3d przeniosła się na powrót przed czarno-biały telewizor bez dźwięku. Takie mam wrażenie. Zauważyłam u siebie rosnącą tendencję do nie-myślenia. Były dni, kiedy potrafiłam wrócić ze szkoły, a potem do rana spędzać czas w mojej głowie. Zawsze miałam do przemyślenia tyle interesujących kwestii. A teraz? Teraz myślę o prozaicznych rzeczach. Groteskowych w swej zwykłości. Doszłam nawet do tego, że skupiam się na lekcjach. Pozwalam nauczycielom na wypełnianie mojej głowy datami i definicjami. Wiem co, u kogo i w jaki sposób się dzieje. Jakbym wyrzuciła samą siebie z własnej głowy i wypełniła to miejsce myślami innych ludzi.
Nie chcę tego, przecież tego nie chcę, kurwa.
Problem ze mną polega na tym, że zawsze jest mi źle, nawet jak jest dobrze. Dobrze to dla mnie normalnie, a normalnie do dla mnie źle. Kiedy to wszystko się tak pokomplikowało? Naiwnie myślałam, że będę potrafiła ot tak odciąć się od dawnego życia. Te wszystkie historie z czystą kartką, modlitwa szaleńca. Fakt jest taki, że nie pozbędę się w kilka dni tego, co zbierałam przez klika lat. Na zmiany potrzeba czasu. A ja nie chcę zmian. Czuję się stabilnie tylko w mojej niestabilności. Szczęśliwa jestem tylko w mym nieszczęściu. Prawdziwą jestem tylko widząc siebie po drugiej stronie krzywego zwierciadła i wierząc, wierząc że ja to ja.

piątek, 14 marca 2014

Nie chciałbym teraz odpowiadać na pytanie, jak to jest, mieć osiemnaście lat, chociaż za dziesięć lat pewnie powiem Ci, że byłem wtedy nieśmiertelny. Gdy jesteś dopiero co pełnoletni, przebiegasz przez ulicę na czerwonym, bo jesteś pewien, że to nadjeżdżający samochód rozbije się o Ciebie, że chodnik z perspektywy siódmego piętra jest gumowy, że każdy wypity alkohol w Twoim organizmie zamienia się w wodę, że możesz przyjąć więcej związków chemicznych niż szklarnia, bo Twój mózg jest kuloodporny i nieprzerwanie stabilny. Nic nas nie rozkruszy. Mamy po osiemnaście lat i moglibyśmy jeść szkło bez kaleczenia ust, pić kwas, wyskakiwać z okna tylko po to, aby wzbić się do lotu.

 Wiosna wzbiła nas w przestworza. Zaczęliśmy oddychać, zaczęliśmy marzyć.
 Przestałam się zabijać. Ostatnio wiele się zmieniło, bo uświadomiłam sobie kilka rzeczy. Łatwiej jest żyć, kiedy znasz swoje realne możliwości. Nie mogę być tak wysoko, żeby jeść gwiazdy, ale wystarczająco, by patrzeć w niebo. Ale wizje przyszłości i przeszłości nie prześladują mnie więcej. Właściwie, istnieje tylko tu i teraz. Bardzo, bardzo długie tu i teraz.
 To był ciężki tydzień, ze względu na mnogość sprawdzianów. Kolejny nie będzie lepszy. Pocieszam się faktem, że przynajmniej w jakiejś części chcę uczyć się tego, czego się uczę. Postanowiłam więcej czytać i czas, który normalnie spędzam przy komputerze, spędzać z książką.
 Ostatnio doszłam do wniosku, że połowę moich problemów sama sobie stwarzam, a druga połowa niczym nie różni się od tej pierwszej. Właściwie nie mam problemów, a te które mam są wzięte z dupy. Większość z nich bierze się z tego że jestem rozpieszczona. Ale to nic. Tak jest dobrze. Jestem miła dla siebie i tyle. Kocham siebie, więc dlaczego mam sprawiać sobie ból? Dlaczego mam obwiniać się o coś na co nie mam żadnego wpływu, dlaczego niby mam być dla samej siebie suką, skoro i tak i tak robią to wszyscy w koło? Tak więc wybaczyłam sobie. Wszyscy mamy wady i popełniamy błędy, wszyscy od czasu do czasu bywamy sukami. Wy nie bywacie i jesteście idealni? Tym lepiej.
 Czasami głupie błędy decydują o naszej przyszłości. Ciężko sobie wyobrazić, że rzeczy z pozoru tak małe, mogą wywołać całą lawinę konsekwencji. Ale po to jesteśmy młodzi, głupi i bez zasad moralnych, żeby popełniać błędy, potem na nimi płakać, a jeszcze później się na nich uczyć. Jasne, mogę słuchać rad starszych i wiedzieć, że lepiej nie wkładać ręki do ogniska, ale po co wierzyć komuś na słowo, skoro można samemu sprawdzić? I w ten sposób przyjemne ciepło, zamienia się w pożar. Bywa. Dmuchamy i idziemy dalej, bogatsi o nową wiedzę i jak się dobrze trafi, to nowych wrogów.

 Za tydzień 18, a później zobaczymy.

sobota, 8 marca 2014

Gwałtownych uciech i koniec gwałtowny. Są one na kształt prochu zatlonego, co wystrzeliwszy- gaśnie. 

 Szczerze, chciałabym się czasem upić na smutno, samotnie, mieć w dupie wszystko. Nienawidzę alkoholu. Przełknę jedynie piwo, a to i tak z trudem. Wszelkie napoje alkoholowe są obrzydliwe.
 Piję sobie "słodkie" wino. Wcale nie jest słodkie, jest niedobre. Piję, bo mam 18 lat i mi wolno. W sumie, zostało jeszcze kilka dni, co nie umniejsza faktu, że jestem już dorosła.
 Wróć, jestem pełnoletnia, nie dorosła. Dorosła nie będę nigdy, bo po co. Jeszcze tego mi do szczęścia brakuje, żeby stać się znudzonym życiem, szarym, poważnym dorosłym. Prędzej mi anioł z tyłka wyfrunie, przysięgam.
 Nadszedł weekend, (już nie weedkend, smuteczky) jak zwykle pokłóciłam się z rodzicami i kolejny raz uświadomiłam im że zniszczyli mi życie i niedługo się zabiję. Na szczęście, są tym typem ludzi, przed którymi można stać i głośno tupać nogą, a oni i tak tego nie zauważą. Przynajmniej nie mam problemu z żadnymi psychiatrami czy egzorcystami, do których posłaliby mnie zapewne wszyscy inni rodzice na świecie. Z drugiej strony, to przykre, że tak bardzo mają mnie w dupie, ale tylko trochę. Przecież jestem tylko nic nie wartym bachorem, nie potrzebuję miłości, opieki i zainteresowania.
 Nie ważne. Przeniosłam się na humana. Od tygodnia się nie stresuję. Nagle moje szkolne życie stało się różowe. Nie ma na świecie niczego łatwiejszego human. To tak jakby włożyć duszę do lodówki. Słodka utopia. Dobrze pozbyć się chociaż części problemów.
 Once upon a time, kiedy jeszcze byłam małą dziewczynką i wierzyłam w miłość i inne cuda wianki, rodzice zabrali mnie do jakiegoś tam sklepu i nie chcieli kupić takiego zajebistego jednorożca. Był zajebisty, co z tego, że kosztował 150zł? Byłam mała, miałam marzenia, a oni je przeżuli i zdeptali. Owszem, było ich stać, przynajmniej wtedy. Ale nie, przecież nie kupimy dziecku drogiej zabawki. Uważam za bardzo niesprawiedliwe to, że mój brat dostaje teraz latające samoloty i gry na które jest za młody o 11 lat.
 Napiszę o tym w liście pożegnalnym, niech cierpią. Pewnie moja śmierć spłynie po nich, jak wszystko inne. To smutne, cokolwiek do nich mówię, mam wrażenie, że oni słyszą tylko bzzzzzzzzzzzzzz. Mamo, mam pałę z matmy może korepebzzzzzzzzzzzzz tato, myślę że niedługo się zabzzzzzzzzzzzzz. Zawsze tak jest. Ciężko jest być dzieckiem, szczególnie pełnoletnim. Widzisz coraz więcej, rozumiesz coraz więcej i coraz bardziej uświadamiasz sobie, że ci ludzi tak naprawdę nigdy cię nie kochali. Nie odpowiadali na twoje pytania, nie czytali poradników dla rodziców.
 Gdybym ja miała dziecko, którego nigdy nie będzie mi dane mieć *łzy w oczach* to kochałabym je, mocno.
 Napisałabym jeszcze parę akapitów o tym jak to bardzo chcę ze sobą skończyć, ale przecież wszyscy dookoła i tak to wiedzą, więc po co kolejny raz mam się produkować. Smutne, że mimo tego nikt tutaj ze mną nie siedzi i mnie nie pilnuje. Pozwala mi to sądzić, że jestem absolutnie bezwartościowa i nikomu specjalnie nie zależy na moim życiu.

Modlitwa (bóg i tak nie istnieje)

Obym umarła dzisiejszej nocy. Amen.

środa, 12 lutego 2014

Życia nie mierzy się ilością oddechów, ale ilością chwil, które zapierają dech w piersiach.


 Niewiele ostatnio żyję, a już nie na pewno tak jak powinnam. Może powinnam to złe słowo, raczej chodzi mi o to, że mam możliwość życia inaczej, lepiej, intensywniej, ale na siłę nie chcę z niej skorzystać. Cóż za paradoks. Chciałabym, żeby coś się działo, jednocześnie unikam wszystkiego, co wykracza poza podstawowe funkcje życiowe. Jak to możliwe, że jestem zmęczona po dzisiejszym dniu? Nawet nie wystawiłam nosa poza dom.
 Najbardziej ambitną rzeczą, którą udało mi się dzisiaj zrobić było obejrzenie filmu. A właściwie dwóch, "Coraline" i "Her". Właściwie, jestem po czterech godzinach egzystencjalnych refleksji, także dzień nie jest do końca stracony jednak i tak żałuję. Mogłam jakoś lepiej wykorzystać ten dzień, odkryć lek na raka albo napisać kilka książek, a zamiast tego siedziałam i leczyłam kaca.
 Jest coś o czym dzisiaj myślałam, mianowicie o przelotności ludzkich uczuć. Człowiek czasami myśli, że kocha i zatraca się w tym tak bardzo, że kiedy miłość znika, umiera właściwie on sam. Też ostatnio trochę umarłam i jest mi dziwnie. Myślę, że potrzebuję po prostu trochę czasu. Nie pogardziłabym jakimś czasem ekstra, takim na uporządkowanie sobie wszystkiego w głowie i w sercu. Świadomość, że za chwile muszę wracać do szkoły dobija mnie. Godziny są puste, takie jakie mają być, ale w głowie cały czas słyszę głosik, informujący mnie o obowiązkach, na które zupełnie nie mam ochoty. Muszę odpocząć, a ciążące nade mną sprawy skutecznie mi to uniemożliwiają. Jedyne, o co proszę to czas. Dajcie mi rok, a wrócę żywa.
  Pobożne życzenie.Warto marzyć, ale trzeba być też realistą. Życie nie zatrzymuje się nigdy. Będzie pędziło jak karuzela, a kiedy wysiądziesz, już nigdy nie możesz wrócić. Chciałabym żeby czas się zatrzymał, tak tylko dla mnie. Ostatnie lata mnie wykończyły.
 Przepraszam, że tak piszę, nie jestem smutna i w gruncie rzeczy psychicznie czuję się dużo lepiej niż dotychczas. Wiele rzeczy ostatnio się zmieniło, odpuściłam sobie uczucie, za które dałabym sobie wyrwać paznokcie, ale nie odczułam ulgi. Mam w głowie jeden wielki burdel, większy niż zwykle. Jestem zmęczona, jestem po prostu cholernie zmęczona psychicznie, co przekłada się na zmęczenie fizyczne i wszystko inne. Nie mam siły pozbierać się do kupy, a tak bardzo bym chciała. Nie mam pojęcia jak to zrobić, jak w ogóle zabrać się za robienie porządku w życiu.

 Nie mam już siły na stukanie w klawiaturę. Idę do łóżka. Może rano będzie lepiej.

piątek, 7 lutego 2014

Bądź jak ptak, który, gdy siada na gałęzi zbyt kruchej, czu­je, jak spa­da, lecz śpiewa da­lej, bo wie, że ma skrzydła.

 Dzisiaj nie byłam smutna. Brak smutku bierze się u mnie stąd, że nie muszę stresować się szkołą, wstaję o której chcę, robię co chcę, wszyscy mają mnie w dupie, nie muszę myć włosów i właściwie to mogę cały dzień zajmować się sobą i tylko sobą. Kocham takie dni. I pomyśleć, że czeka mnie jeszcze rok i trochę pierdolenia się w pierdolonym liceum. Kiedy je skończę (o ile je skończę, pała z matmy przyp. Luna) będę pewnie uzależniona od papierosów, alkoholu, narkotyków i przygodnego seksu, o ile już nie jestem. Właśnie to i tylko to robi ze mnie to miejsce. Odkąd poszłam do liceum ani trochę nie zmądrzałam, co więcej, pewnie IQ spadło mi o kilkadziesiąt punktów, zważając na poziom moich rówieśników.
 No i dobrze, nienawidzić to sobie mogę, a chodzić jak chodziłam, tak będę bo wywalą mnie z domu i ze społeczeństwa (matura). Kiedy o tym myślę, właśnie w tej chwili, w butelce stojącej na moim biurku faluje woda, tak mi bije serce. Całe moje nerwy idą na miejsce, w którym poza małym pamiątkowym zdjęciem nie zostanie po mnie nic. Mam nadzieję, że kiedy już się zabiję, ktoś napisze na murze tego przeklętego budynku, że zabiła mnie ta szkoła.
 Nienawidzę szkoły, nienawidzę jej z całego serca, ponieważ nie mam przez nią czasu na NAUKĘ. Spędzam tam 8 godzin dziennie, nudząc się jak mops, zapełniając myśli minutami do dzwonka i właściwie tylko tym. Gdybyśmy jeszcze robili coś sensownego, na przykład UCZYLI SIĘ, ale nie, nauka to luksus, na który nie możemy sobie pozwolić, bo będziemy zbyt mądrzy, otworzą nam się oczy i trudno będzie nami rządzić.
 O to ostatnie chyba nie ma się co na zapas martwić, ponieważ dzisiaj rozmowa z przyszłością narodu przekonała mnie, że świat zmierza ku upadkowi. Mój ośmioletni brat na pytanie o swoje zainteresowania, odpowiedział "komputer", przez co do teraz trzęsą mi się ręce i nie mogę normalnie oddychać. Jak to możliwe, że mając TAKĄ siostrę..
 Whatever. Boże, jeśli istniejesz, spraw, żeby inne dzieci nie były takie jak on, bo zamiast cywilizacją będę w przyszłości rządziła bandą kotletów (kiedy już zostanę prezydentem świata).
 Wracając do tematu nauki, kocham naukę całym sercem i całą duszą, tak mocno jak tylko mogę. Ale nie bądźmy naiwni, nie łączmy nauki ze szkołą, bo tak się nie da (chyba że mówimy o nauce bycia biedakiem intelektualnym; tutaj akurat szkoła spisuje się w 100%).  Ja nie wiem, ja nie wiem, co się z tym światem porobiło, że dzieci nie chcą być mądre, za moich czasów się chciało(zanim poszło się do szkoły).
 Tak na przykład wczoraj dla rekreacji przeczytałam sobie jakiś stary podręcznik, z lat dziewięćdziesiątych, ot tak dla zabicia czasu, dowiedziałam się wielu rzeczy, bardzo ciekawych, czuję się bogatsza o nową wiedzę, ale w szkole i tak uznają że jestem głupia jak, bo mam pałę z matmy. Tak, będę się nią przejmować i przejmuję, bo bez matmy nie ma zdania do maturalnej, bez maturalnej nie ma matury, bez matury nie ma studiów, a bez studiów nie ma przejęcia władzy nad światem). Nie wiem co mam zrobić z tą matmą, próbowałam już siedzieć i płakać, ale nie za dużo to dało.
 W kwestii proszenia o pomoc, to nie mam w klasie ludzi nastawionych do mnie życzliwie. To znaczy wszyscy są, ale pewnie przestaliby, gdybym ich o coś poprosiła. Trochę honoru mi jeszcze zostało(może to pycha, pewnie pycha). Mam tylko jedną osobę na świecie, którą byłabym w stanie o coś poprosić. Właściwie, to spotkało mnie przeogromne szczęście, że ją spotkałam i gdybym ją straciła, zabiłabym się. Mój mały jedyny sens egzystencji, moja iskierka nadziei i polotu w świecie pełnym debili. Taki tęczowy jednorożec na tle siwych kucy.
 Nie męczy mnie już miłość. Jakoś tak, po trzech latach mi przeszło. Zdarza się nawet najlepszym i najsilniejszym. Tak kurczowo trzymałam się tego uczucia, że zapomniałam nawet kogo kocham. Liczyła się sama miłość. Tak pięknie jest kochać. Wyobraźcie sobie moją minę, kiedy okazało się, że ja kocham moją miłość, a nie osobę. Bo spotkałam ją kilka dni temu i wiecie, nie czułam nic. Nie czułam tego co powinnam czuć w takiej sytuacji. Ten ogień, w którym się zakochałam zgasł już dawno, zgasł, a ja to widziałam, ale nie chciałam nawet dopuścić do siebie myśli, że tam już nikt nie mieszka.
 Miłość. Myślałam, że kocham. Jakże się myliłam. Tak to jest, że w tym wieku ludzie popełniają błędy. Może przynajmniej czegoś się nauczę. A może nie. Może będzie jak zwykle, zacznie się grzecznie, pomyślę o kimś raz, drugi, pięćsetny i w końcu uzależnię się od tego myślenia, myślenie- myślenie będzie mi dawało radość, a każdy kontakt ekstazę jak stąd do nieba. A ja głupia wmówię sobie że to miłość.
 Już nawet nie smucę się, kiedy pomyślę sobie, że nigdy nie spotkam prawdziwiej miłości. Wcześniej pragnęłam kochać, a teraz jest mi to w zasadzie obojętne. Miłość to bajki dla dzieci, a ja jestem dorosła i wypada mi zacząć zachowywać się jak przystało. W tej jednej kwestii. Tylko tej jednej, bo na resztę nie starczy mi już siły.

czwartek, 6 lutego 2014

Przeciętności nigdy nie były dla niej – nudziły ją. Chciała szczytu podniecenia. Jak była szczęśliwa, to nie była po prostu szczęśliwa: była ekstatyczna. A kiedy była smutna, była smutniejsza niż ktokolwiek.

 Mam sobie, gdzieś głęboko w sercu, zapewne między lewą i prawą komorą taki mały domek w którym mieszka kilka osób i kilka idei. Pewnie jest im tam smutno, bo w sercu poza krwią powinno być też trochę miłości, czy tam coś podobnego, a u mnie wieje chłodem i smutkiem. I trochę dumą.
 Smutek to w moim wypadku swoista nostalgia, tęsknota za miejscem które utraciłam, czasami tak silna, że nie pozostaje mi nic innego, jak tylko siedzieć z wzrokiem wbitym w ścianę i nienawidzić wszystkiego.
 Biedne wszystko. Bez moich złych myśli i kąśliwych uwag, na pewno byłoby lepsze.
 Myślę czasem jakby to było uświadomić niektórych jakimi to są biedakami intelektualnymi. Ciekawe co by wtedy poczuli, ciekawe czy zapłakaliby słysząc słowa raniące niczym małe nożyki wbijające się w serce z gracją, ponieważ ból rodzi piękno, a może piękno rodzi ból. Cokolwiek powstaje z czego, trzeba przyznać że piękno i ból są ze sobą związane, jak dwa końce połączone są sznurkiem. Cóż. Raczej nie zwykłam ranić ludzi mocno, bo to ponad ich siły. Idealna raczej nie zwykłam być, także chcąc nie chcąc na drodze mojego życia porzucałam nożami w parę osób, ale nie robiłam tego specjalnie. Mnie natomiast raniono specjalnie, może nie do końca świadomie, ale specjalnie- na pewno. Mając na uwadze fakt, że w pierwszej gimnazjum wszyscy przerabialiśmy Małego Księcia, więc, teoretycznie, wszyscy powinniśmy wiedzieć, że
JESTEŚMY ODPOWIEDZIALNI, ZA TO CO kurwa OSWOILIŚMY,
a niektórzy jak widać nie wiedzą, a może wiedzą, tylko dla własnej wygody wolą o tym zapomnieć, bo tak łatwiej się żyje, a i na sercu trochę weselej.
 Dawno nie pisałam, a szkoda. Powinnam pisać częściej o tym jaka jestem rozstrojona emocjonalnie i bliska wbicia sobie nożyczek w gardło. Może wtedy któraś z ZAUFANYCH kurwa OSÓB raczyłaby zainteresować się moim marnym losem i przygarnęłaby mnie do siebie.
 Warunki w jakich mieszkam i ludzie z którymi mieszkam zesłane zostały na świat po to, by zmusić mnie do samobójstwa zanim jeszcze wydam pierwszą książkę (bo jeszcze ludzie wezmą ją sobie do serca i świat stanie się utopią). Jedyne co mam to komputer. Komputer i książki. Bez nich byłabym jak moja rodzina, a o tym nawet boję się myśleć. Jestem niewdzięcznym bachorem.
 Na co dzień spotykam ludzi, których rodzice są lekarzami, czy innymi ważnymi osobami, chodzących na korepetycje, mających w domu takie cuda jak krajalnice do chleba i blendery. Też chciałabym mieć w domu blender, żeby robić zielone koktajle i mieć zdrową cerę. Kiedyś w akcie desperacji zjem na surowo szpinak, pietruszkę i banana, zagryzę je lodem (zaraz, czym? chyba śniegiem z podwórka) i potem poskaczę trochę, żeby wszystko ładnie się wymieszało. Tak zrobię.
 Nie ważne, dość tych frustracji bo pęknie mi żyłka.
 Nie oceniajcie mnie zbyt surowo. Robię różne złe rzeczy, ale to nie dlatego, że czerpię satysfakcję z ranienia innych czy też jestem samolubna egoistką dbającą tylko o własną dupę. Czasem lubię powyobrażać sobie, że ktoś mnie kocha i że jestem ważna i piękna, nie ma w tym żadnej głębszej filozofii, po prostu jak każdy mam coś takiego jak potrzebę bliskości. Realizuję ją sobie, raz z lepszym raz z gorszym skutkiem, przy okazji tracąc przyjaciół i stając się pierdoloną suką.
 Nikt nie zrobi mi analizy, bo pewnie każdy psycholog, który próbowałby się za to zabrać, kończyłby na kozetce u któregoś ze swoich kolegów po fachu.

 Boże, nie wierzę, że znowu płaczę. Jestem taka słaba. Jedyne co umiem robić to płakać i ciąć się. Przedwczoraj udało mi się nawet pociąć plastikowym nożem. A mówili że się nie da. Wszystko się da, jeśli się tego bardzo chcę, a ja chce zawsze bardzo mocno i zawsze to dostaję.

niedziela, 19 stycznia 2014

Każdy z nas szuka jakiejś ucieczki. Godziny wloką się jedna za drugą, trzeba je czymś zapełnić aż do śmierci. Zbyt mało jest rzeczy pięknych i wzniosłych, żeby się chciało człowiekowi pchać ten wózek. Każda rzecz po krótkim czasie brzydnie i obumiera. Budzimy się rano, wysuwamy nogę spod kołdry, stawiamy na podłodze i myślimy: kurwa, co by tu dalej?


Czas płynie powoli, a noce zdają się nie mieć końca.
 Najłatwiej jest mi nie myśleć o niczym. Dni stały się puste, jesień ustąpiła zimie. Na moje własne życzenie świat dookoła zamienił się w taniec odcieni szarości. Czasami miewam nawroty uczuć. Czasami mi zależy, jednak są to tylko krótkie sekundy, zbyt krótkie i zbyt ciche, by móc coś zmienić.
 W moim życiu nic się nie dzieje. Czasami mam wrażenie, że tylko stoję i przyglądam się decyzjom, podjętym za mnie gdzieś na górze. Dni zlewają się w jedno. Właściwie nie mam z czego budować wspomnień.
 Najśmieszniejsze w tym wszystkim jest to, że ja nawet nie chcę byś uratowana. Nie wpuszczam nikogo, nikomu nie pozwalam widzieć moich łez. To co mówię, jest tylko ułamkiem tego, co dzieje się w środku mojej głowy. Za murem jestem sobą. Jestem sobą tylko teraz, kiedy wpół do czwartej nad ranem obnażam moją duszę na blogu.
 Blogować zaczęłam dawno i właściwie zawsze dawało mi to poczucie bezpieczeństwa. Miło jest wiedzieć, że kiedy umrzesz, pozostanie po tobie jakiś ślad. Kiedyś ludzie pisali pamiętniki, teraz piszą blogi, czasy się zmieniają, a idee pozostają te same.
 Bo wiecie, w gruncie rzeczy dobrze jest pisać.Lubię usiąść czasem z zeszytem czy komputerem i zapisać kilka słów, tak prosto z serca, czy nawet nie z serca, ale z głowy, po prostu by nazwać jakoś to, co czuję. Dopóki czegoś nie nazwiemy, istnieje to tylko w naszym umyśle. Nigdzie nasze myśli nie są tak bezpieczne jak na papierze. Ludzka pamięć ma to do siebie, że lubi płatać figle, natomiast słowo pisane jest wieczne.
 Piszę sobie bez celu i bez ładu, tylko po to by pamiętać siebie. Przeminę, jak każdy. Ludzie się zmieniają. To co piszę teraz, za rok będę czytała z uśmiechem na ustach. Kto wie, jak w ciągu roku zmieni się moje życie? Może wygram w lotto i dokładnie za rok będę piła drinka z kokosa zawieszając wzrok na zachodzącym słońcu, gdzieś na Karaibach, gdzie zło mnie nie dosięgnie.
 Krótka refleksja dni minionych: czasami desperacja wygrywa. Poważnie, ostatnio gdzieś, hen w moim otoczeniu miało miejsce urocze zdarzenie, które nie powinno mnie obchodzić (poniekąd ze stronami zainteresowanymi ni jednego słowa w życiu nie zamieniłam) ale z racji tego, że moje życie jest nudne jak flaki z olejem, musiałam poszperać trochę i zobaczyć co w trawie piszczy. Mówić i myśleć, jak wiadomo, mogę sobie różne rzeczy, jednak to co mnie dziwi to fakt, że upór nawet w tak prozaicznej i wymyślonej kwestii jaką jest miłość (czy jak to tam ludzie nazywają) może doprowadzić człowieka tam gdzie chce się znaleźć. I nie trzeba nawet specjalnie się starać, wystarczy trąbić na prawo i lewo o swoim złamanym sercu i pisać depresyjnego bloga, a po pewnym czasie wszystko się układa i sen się spełnia. Szkoda, że moje życie nie jest takie różowe, a może jest, tyle że jeszcze tego nie wiem.
 Może zacznę pisać jakąś odę do pieniędzy, czy idealnego wyglądu. Koniec z sarkazmem, lubię tak jak jest, lubię trochę się gubić i nie mieć kasy, bo prawda jest taka, że to nie wygląd, czy pieniądze są najważniejsze, tylko najważniejsze jest to, by zachwycać się życiem, takim, jakie jest, nie ważne czy jestem tutaj czy na Karaibach i czy piję zwykłą mineralkę czy drinka z parasolką. Szczęścia nie da się kupić, chociaż wiadomo, że dużo lepiej płakać w mercedesie niż w maluchu, ale co ja tam wiem.

 Stukam sobie w klawiaturę co mi tam ślina na język przyniesie i lubię być teraz, istnieć w tej sekundzie. FSM muszę w końcu zacząć pisać książkę. Zawsze mówię że zacznę, piszę że zacznę i w sumie jestem z moją książką w tym samym miejscu gdzie byłam 18 lat temu, kiedy diplodoki chodziły jeszcze po Ziemi i nie w każdym domu był komputer. Odwlekam w czasie ten piękny moment w którym otworzę nowy dokument i po prostu zacznę pisać, bo boję się oceny społeczeństwa i czekam aż będę wystarczająco gotowa i mądra, a tak naprawdę już jestem gotowa, a tak mądra jak bym chciała, to nie będę nawet na milion lat, więc właściwie dupa z tym i chodźmy się wszyscy najebać.

czwartek, 2 stycznia 2014

Człowiek może postąpić dziesięć ra­zy źle, po­tem raz dob­rze i ludzie z pow­ro­tem przyj­mują go do swoich serc. Ale jeśli postąpi od­wrot­nie: dziesięć ra­zy dob­rze, a po­tem raz źle, nikt już więcej mu nie zaufa. 

 Moim marzeniem jest umrzeć w dniu osiemnastych urodzin. Dorosłość zaczyna wyciągać po mnie ręce, czuję to w kościach. Stawia na mojej drodze osoby, które myślą przyszłościowo. To smutne, że dzieci dorastają. Mówię, że nie mam czasu teraz. Później będzie gorzej, milion razy gorzej.
 Tak bardzo nie chcę dorastać, tak bardzo kocham osobę, którą jestem teraz, że nie wyobrażam sobie życia bez niej. Czytam bajki i rozumiem je. Rozumiem Alicję i Piotrusia Pana. Znajduję cząstkę siebie we wszystkich bohaterach każdej przeczytanej przeze mnie bajki. Zupełnie tak jakby były pisane pod moją osobę. Albo jakbym ja była stworzona na ich podobieństwo. Chciałabym w końcu napisać coś wartościowego, co ludzie będą czytać w dzieciństwie, dorastając i leżąc na łożu śmierci. Tylko tego pragnę, zostawić po sobie jakiś ślad.
Wiecie, normalność jest wybawieniem. Normalność jest lekiem na wszystkie choroby duszy. Wybierając normalność, wybrałabym życie. Wybierając życie w zgodzie z samą sobą, wybieram śmierć.
Chciałabym zamieszkać w dokładnie takim domku jak na zdjęciu. Szkoda, że to marzenie muszę wyrzucić do kosza. Nigdy nie będzie mnie na niego stać, bo nie staram się wystarczająco mocno. A nawet, gdybym się starała, po co mi jednej taki dom? Zgubiłabym się w nim. Umarłabym z samotności, a koty zjadłyby moje ciało.
Sylwester nie daje mi spokoju. Żałuję, że poszłam na strych z panem A. Jedyne, co tam robiliśmy to gadaliśmy, ale i tak wiadomo, jak to wyglądało. Powinnam za karę wbić sobie widelec w serce, żeby móc powoli się wykrwawić. Poczuć strach przed śmiercią, w ciszy odliczać godziny do końca. Będę się smażyć w piekle, dokładnie w piątym kręgu, za acedię.
Właściwie, wszystko mi jedno jak skończę. Świat beze mnie będzie dużo lepszym miejscem. Chociaż tyle mogę zrobić. Ukrócić sobie cierpienia, jednocześnie pozbawiając się szansy na szczęście. Bo widzicie, bywają momenty, w których jestem szczęśliwa. Szczęście nijak się ma do uczucia chronicznej pustki. Szczęście jest jak ogień, pali się przez chwilę, by po chwili zgasnąć. Naprawdę szczęśliwi są ci, którzy znaleźli sposób by ich ogień palił się cały czas. Żeby był ogień, musi być drewno. Szczęśliwi mają go całą piwnicę, ba, cały świat. Potrafią cieszyć się wszystkim. Ja tylko czasem znajduję suchą gałązkę. Z wypalonych gałązek buduję mój most, wiodący na drugą stronę.

środa, 1 stycznia 2014

Mój Boże, jakie wszystko jest dzisiaj dziwne. A wczoraj jeszcze żyło się zupełnie normalnie. Czy aby nocą nie zmieniono mnie w kogoś innego? Bo, prawdę mówiąc, czuję się jakoś inaczej. Ale jeśli nie jestem sobą, to w takim razie kim jestem?

 Chciałabym obudzić się pewnego dnia i stwierdzić, że jestem martwa. Byłabym taka szczęśliwa wiedząc, że mogę się po prostu rozpłynąć, dryfować w nicości do końca świata, zaprzestać tej pierdolonej gonitwy zwanej życiem.Wcale nie czuję się samotna, niekochana czy bezwartościowa. Jasne, zdarzają się takie momenty, ale zwalam to na depresję. Najgorsze jest to że jestem zniewolona. Zamknięta w klatce, w milionie różnych klatek. Śmierć otworzy je wszystkie.
 Ostatnimi czasy rzeczywistość boli mnie bardziej, niż zwykłam znosić. Chyba obniżyła mi się tolerancja na ból psychiczny. Albo nie, po prostu wszystko dookoła zmierza ku upadkowi, a ja nie mogę nic zrobić. Nie mogę znieść cierpienia, które mnie otacza. Od niedawna tak bardzo przejmuję się innymi ludźmi, tak bardzo czuję w sobie ich ból, że nie mogę już tego znieść. Świat wali mi się na głowę, mam wrażenie, że przyglądam się samej sobie gdzieś z boku. Wszystko robię nie tak, ranienie ludzi stało się moim chlebem powszednim. Jakiś czas temu jeszcze ślepo wierzyłam ,że jestem dobrym człowiekiem. Idiotka. Jestem tak okropną egoistką i hipokrytką, że z dnia na dzień po prostu czuję narastające we mnie zło. W lustrze też przestałam widzieć siebie, w swoich oczach widzę zło, które rośnie w siłę. Ba, ja nawet pachnę złem. Jak to możliwe, że ludzie tego nie widzą? Nie rozumiem, dlaczego krzywdzę innych, dlaczego skazuję na cierpienie ludzi, których kocham? Czy taka osoba jak ja w ogóle może kochać? Bo niby czym jest dla mnie miłość?Niczym. Nie wierzę w miłość. Sama już nie wiem w co wierzyć.
 Nie przestrzegam żadnych norm moralnych, bez mrugnięcia okiem łamię 7 przykazań i najgorsze jest to, że nie widzę w tym nic złego. Dlaczego pragnę ludzkiego cierpienia? Kiedy to się stało? Jestem taka okropna dla mojej mamy, zasługuję na śmierć. Nie, nie na śmierć, śmierć byłaby nagrodą, wyzwoleniem. Zasługuję na życie. Życie jest odkupieniem wszystkich moich win, karą za wszystkie moje grzechy, przeszłe, teraźniejsze i przyszłe. Gubię się we własnych słowach. Chciałabym być szczęśliwa i chciałabym, żeby wszyscy ludzie, których kocham też byli szczęśliwi. Przecież to tak niewiele.
 Nie wiem czy powinnam to pisać, ale dwa dni temu było u nas pogotowie. Mama zobaczyła krew, dużo krwi i spanikowała. Jak ja w ogóle mogę patrzeć jej w oczy? Dlaczego jej to robię? Moja rodzina i tak nie jest normalna, mój brat i ojciec niszczą ją wystarczająco. Dlaczego zawsze, zawsze muszę dorzucić swoje pięć groszy? Jestem zła, jestem najzwyczajniej w świecie zła. Nie potrafię nad tym panować. Robię coś, nie myśląc o konsekwencjach. Wróć, wiem jakie są konsekwencje, znam każdy skutek moich decyzji, a i tak nie mogę powstrzymać się od ich podejmowania. Przelotne chwile osobistego szczęścia przysłaniają mi z powodzeniem obraz okrucieństwa, którego się dopuszczam. Odliczam dni do momentu,  którym przestanę zakładać maskę, a ludzie zobaczą prawdziwą mnie i spalą mnie na stosie.
 Wiecie, jaki jest największy paradoks? Że mam przyjaciół. Nie rozumiem ich, w końcu jak można trwać przy osobie takiej jak ja? Może oni też nie znają całej prawdy, może umiejętnie ukrywam to, co nie jest przeznaczone dla ich oczu. Nawet nie wiem czy to robię. Czy moje decyzje są na pewno moimi decyzjami?
Zgubiłam się, naprawdę się zgubiłam. W nowy rok wchodzę zagubiona jak jeszcze nigdy. Wczorajszy dzień, mimo, że w moim odczuciu był fajny, dla moich przyjaciół był gwoździem do trumny. Czy tego właśnie chcę? Czy naprawdę pragnę wbijać im nóż w plecy dzień po dniu? Jak mogę zachowywać się tak irracjonalnie. Chyba jestem sadystką. Bawię się dobrze tylko wtedy kiedy krzywdzę innych. Chociaż to źle powiedziane. Lepiej będzie: kiedy bawię się dobrze, czegokolwiek bym nie robiła, zawsze krzywdzę innych. Ranię ich bo jestem zapatrzona w siebie. Po ko kolei pozbywam się wszystkich cnót. Jak widać altruizm poszedł na pierwszy ogień. Upadek moralności. Zerowe zainteresowanie swoją przyszłością. Pycha, chciwość, nieczystość, zazdrość, nieumiarkowanie, gniew, lenistwo, w sensie fizycznym jak i duchowym. Zmierzam donikąd, może już jestem martwa?
Nie odejdę, dopóki nie zarobię wystarczająco dużo pieniędzy, by moja rodzina mogła wieść życie jak w Madrycie. Przynajmniej tyle mogę zrobić.
Rozumiem wszystkie Wasze demony, czy to znaczy, że stałam się jednym z nich?

wtorek, 24 grudnia 2013

Czasami to, co najbardziej prawdziwe, dzieje się tylko w wyobraźni. Wspominamy tylko to, co nigdy się nie wydarzyło.

Tak naprawdę jestem już martwa, po prostu nadal oddycham. Umieram każdego dnia, godzina po godzinie. Nie jestem w stanie zliczyć wszystkich momentów, w których niczego nie pragnęłam bardziej od śmierci. Dni ciągną się nieubłaganie, za to czas płynie powoli, czasem nawet zatrzymując się w miejscu, pozwalając mi spojrzeć w niebo i przez tę jedną chwilę mieć nadzieję.
 Nadzieja-coś, co straciłam dawno temu, tak dawno, że nawet nie pamiętam, czy kiedykolwiek ją miałam. Kto wie, może tylko wyobrażam sobie, że kiedyś byłam inna. Świat w którym żyję egzystuję, pustka, która mnie otacza pozbawia mnie nieubłaganie złudzeń, którymi zwykłam się karmić. Wskazówki zegara bezgłośnie płyną, nie mówiąc ani słowa, jakby potrafiły tylko biernie patrzeć i akceptować fakt, że stopniowo zmierzam ku autodestrukcji i nikt nie jest w stanie mnie powstrzymać.
 Nikt nie wie. Zbudowałam wokół siebie mur, stworzyłam doskonałą parodię osoby którą jestem, tylko po to, żeby nikt nie wpadł na głupi pomysł ratowania mnie. Przeklęty paradoks, za wszelką cenę nie chcę być uratowana, jednocześnie czekając tylko na to. Magiczny dzień, w którym wszystko się zmieni, świat obróci się o 180 stopni i głosy w głowie powiedzą mi, że jednak warto żyć.
 W marcu kończę 18 lat. Równie dobrze mogę napisać, że kończę 80, bo czuję się jak osiemdziesięciolatka, zmęczona życiem i wszechobecnym prymitywizmem, reprezentowanym przez ludzi których znam. Bezmyślna, bezcelowa gonitwa, życie z dnia na dzień, szkoła-chłopcy-bałagan w pokoju-szkoła-ploteczki-szkoła-chłopcy. Żyją z zamkniętymi oczami, jak zwierzęta, których jedynym celem jest zaspokajanie swoich podstawowych potrzeb. Nie czytają, nie czują, nie widzą, pokazują to, co spodoba się innym. Ich własne poglądy, powody ich istnienia lub nieistnienia chowają tak głęboko w sobie,jak tylko mogą, bo boją się osądu i odrzucenia. W końcu o nich zapominają, a nazywają to dorosłością.
 Jestem Piotrusiem Panem i nigdy nie dorosnę. Nigdy się nie zestarzeję, zawsze będę młoda i piękna. Żyć mogę tylko sercem, w moim własnym prywatnym świecie, w którym magia spotyka się z rzeczywistością, miłość jest wieczna i dobro zawsze zwycięża.

   Kierowana chęcią znalezienia samej siebie gubiłam się miliard razy. Próbowałam, naprawdę próbowałam dostosować się do tego świata, ale cóż. Zwykłam mówić, że nie to serce i nie ta dusza. Urodziłam się w złej epoce, skoro większość docierających do mnie informacji powoduje, że mam ochotę podciąć sobie żyły. Wszystko czego ode mnie oczekują, to to, żebym w końcu zeszła na ziemię i zaczęła być taka jak oni. Niedoczekanie. Wolę być martwa, niż normalna.