czwartek, 28 listopada 2013

Czwartek.

What a fine day! Can’t choose whether to drink tea or to hang myself.


*Chujowy post, stracisz 2 minuty życia*
 Oh i takich momentów właśnie nie lubię, kiedy zabieram się za nowy post, a wena ulatnia się niczym zapach magicznych ziółek z mojego pokoju po otwarciu okna i odtańczeniu koślawej wersji tańca deszczu.
 Nie wiem, w sumie pierwszy raz w życiu mam prawdziwy problem, a nie jakiś problem "z dupy wzięty" jak to zwykle w moim przypadku bywa. W poniedziałek kolejny raz zawaliłam matmę, czuję się z tym okropnie. To nie tak że się nie staram, czy nie uczę, po prostu no.. głupia matma. Chociaż w sumie to trochę rozumiem, w końcu przez całe życie miałam dobre oceny bez najmniejszego wysiłku, teraz mam za swoje, karma mnie dopadła niech żyje sprawiedliwość.
 Od dwóch dni nie chodzę do szkoły, straciłam motywację po wyjściu ze sprawdzianu w poniedziałek. W domu udaję że mam gorączkę i jest mi słabo. Jezu, ale mam suche ręce. Jem kiedy mi się przypomni, jak nie pamiętam to nie jem. Najchętniej rzuciłabym to wszystko w cholerę i nie szła więcej do tej głupiej szkoły, ale mam tam przyjaciół i to trochę głupie, poddać się, bo jeden przedmiot mi nie idzie. Jak nie zdam to będzie to moje największe upokorzenie ever, wtedy pozbieram wszystkie drobne z domu, polecę do Australii i zamieszkam z kangurami, a wieczorami będę śpiewała piosenki razem ze stadem czarnych wdów, które potraktują mnie jak swoją.
 Po co w ogóle się staram, przecież i tak niedługo ze sobą skończę. W przyszłości chciałam być milionerką, a zostanę samobójcą, so close.

niedziela, 24 listopada 2013

Niedziela.

Oboje dążyli do wspólnego celu, bo on kochał i pragnął ją wielbić - a ona kochała i pragnęła być uwielbiana.


 Iskrzące się płatki śniegu powoli dotykają suchej ziemi i umierają. Niech nikt mi nie próbuje teraz wmówić, że dotknięcie ziemi jest bezpieczne. Umrę jak one, roztopię się, użyźnię glebę moim martwym ciałem i dziurawą duszą.
 Życie płynie powoli, sekunda po sekundzie zbliżam się ku ostatecznemu końcowi, tik tak. Będę musiała mocno się rozpędzić, żeby przebić powłokę po której obecnie stąpam. Nie jestem pewna czy 20 pięter wystarczy. Może lepiej rzucić się z samolotu, raz, a dobrze. Ha, i dotknę ziemi, w końcu zrobię to o co mnie prosicie.
 Przez ostatni tydzień (nie uwierzycie) byłam na prawdziwej diecie. Nie kłamię teraz. Jadłam grzecznie i o stałych porach. Nie pisałam przez tak długi czas, ponieważ nie miałam komputera, a do pisania na telefonie potrzebne byłyby mi trzy opakowania żyletek i pół tortu superczekoladowego z podwójną polewą czekoladową i czekoladą. Także nie.
 Tak sobie czasem myślę i myślę, co sprawiło że jestem taka inna. Co we mnie jest takiego wyjątkowego, że ja to ja, a inni to szara masa bezbarwnych myśli skazanych na życie w normalnym świecie. Nie wyobrażam sobie dnia, w którym obudzę się rano i powiem "akceptuję rzeczywistość" i mój świat w jednej chwili umrze, cała magia którą dostrzegam, wszystko runie jak domek z kart, bo mi zachce się ukracać sobie cierpień. Nie ten umysł i nie to serce. Wszakże wszystko ma swoją cenę, a ja jestem zbyt szczęśliwa by ją płacić. Zbyt szczęśliwa i zbyt nieszczęśliwa, odwieczny paradoks, skazana na wszystko co najgorsze i wszystko co najlepsze.

Do gwiazd, do gwiazd.

sobota, 2 listopada 2013

Sobota.

Jak nieszczęśliwym trzeba się czuć, by życie wydawało się gorsze od śmierci?

 Od jakiegoś czasu jest mi gorzej. Wiem, że przyjdzie dzień, w którym będę odważniejsza. I może to nie jutro, nie za tydzień, nie za miesiąc. Może nawet nie za rok. Ale wiem, czuję to w powietrzu i w sercu, że nadejdzie dzień w którym będę gotowa odebrać sobie życie.
 Jestem w tak okropnym stanie, że nawet najlepszy psychiatra świata nie dałby rady mi pomóc. W mojej głowie jest już miejsce tylko na planowanie własnej śmierci. Nie widzę swojej przyszłości. Chylę się ku upadkowi jak ptak pozbawiony skrzydeł. Wszystko, cała szopka którą odgrywam jest wołaniem o ratunek, chociaż nie chcę być uratowana. Nikt nie wie.
 Nikt nie może wiedzieć, nikt nie ma prawa się domyślać. Codzienny teatrzyk zabija mnie, wypala dziurę w mojej duszy, na coraz mniejsze kawałki rozdrabnia moje serce. Nic już we mnie nie zostało. Nie wiem już kim jestem, w pogoni za szczęściem zgubiłam siebie. Nic tak naprawdę nie ma znaczenia, świat jest tak okropnie pusty i przewidywalny i szary i nie ma już dla niego ratunku. Ludzie przerażają mnie, najbardziej tym, że zapomnieli słów które mieli pamiętać, że nie śpiewają i nie marzą. Ich umysły są zamknięte, jak białe pomieszczenia bez okien i klamek. Szukają sensu w rzeczach błahych, przywiązują się do wszystkiego co bezwartościowe. Żyją jakby byli martwi, w lesie bez drzew, w oceanie bez kropli wody, dryfują między jawą i snem. Nigdy nie przejrzą na oczy.
 Ah, my romantycy mieliśmy zmienić ten świat, a zamiast tego odziani w dekadencję spadamy w otchłań, modląc się o twarde i bolesne lądowanie. Kupiliśmy bilet w jedną stronę do piekła, bo wolimy wieczne potępienie od bezwartościowego świata, w którym dane nam jest żyć.
 Żyć mogę tylko dziesięć metrów nad ziemią, albo trzy metry pod nią. Grawitacja mnie nie dotyczy, toruję sobie drogę przez prawa fizyki, by tylko nie popełnić błędu, którzy popełnili wszyscy inni; dotknąć ziemi. "Kto nie dotknął ziemi ni razu, ten nigdy nie może być w niebie." Nic po sobie nie zostawię. Nie napisałam książki, wiersza, piosenki, nie namalowałam obrazu, jestem artystą bez talentu, niczym się nie wyróżniam. Za to mam wystarczająco dużo odwagi by nie bać się zrobić ten jeden krok więcej, między krawędzią życia i śmierci. Nie boję się śmierci, lękam się tego świata, że zabije mnie, zniszczy wszystko co we mnie najlepsze, tak jak zrobił to z innymi.
 Wszystko marność, patrzę ludziom w oczy i widzę w środku pustkę.