piątek, 31 maja 2013

Piątek.

To takie smutne, wszystko takie smutne; przeżywamy nasze życie jak idioci; a potem umieramy.

Wspomnienia pozostawione same sobie gasną. Topimy smutki w kawie i czekoladowych ciasteczkach. Chcemy być odpowiedzialni, a nasze kwiaty umierają, bo nie potrafimy podlewać ich wystarczająco często.
Bazylii chce się pić.
Brzmię jak palacz z czterdziestoletnim stażem. Kiedy otwieram usta najpierw słychać bulgotanie, a dopiero potem mój stłumiony chorobą głos. Mimo to zaraz wychodzę z domu, bo szkoda marnować taki ładny dzień.
Jadę do przyjaciółki. Na pewno pomoże mi to bardziej niż najlepszy syrop na kaszel świata.
Oglądam przez okno ludzi z dziećmi, którzy nie powinni mieć dzieci, bo są albo za młodzi, albo za biedni. Nie jestem wredna, tylko szczera. Najpierw praca potem dzieci, zwykłam mawiać. Chociaż co ja tam wiem.
Dobrze mi się dzisiaj myśli, tak jasno. W najbliższym czasie postaram się trochę ogarnąć moje sprawy. Powinnam zdefiniować siebie, kolejny raz. Szczerze mówiąc od kilku dobrych lat, odkąd zaczęło mi zależeć na opinii społeczeństwa, jestem tylko nieudolną parodią siebie. Kiedyś było prościej, wychodziłam rano na podwórko, łapałam chrabąszcze i wypuszczałam je do nieba. Potem jechaliśmy z tatą nad jezioro i miałam moją dziecięcą gastrofazę, bo po pływaniu chce się jeść. Dni mijały szybko, bo życie jest krótkie. Czekałam na dzień w którym dorosnę, w nadziei na to, że będę mogła oglądać sceny całowania bez rzygania. Chciałabym znowu być dzieckiem, każdy by chciał. Uczymy się na błędach, a ja popełniłam ich w życiu wiele. Ostatnio przypominają mi się sceny z dzieciństwa, jak zdjęcia, albo urywki filmów. Pokazują mi jaka kiedyś byłam i jak daleko mi teraz do mojego wewnętrznego dziecka. Czy mała ja byłaby dumna z osoby, którą się stała?
 Pan S. kiedyś powiedział mi kiedyś, że jestem jak Piotruś Pan. Ale wtedy byłam tylko urywkiem prawdziwiej mnie. Czy to znaczy, że teraz, kiedy jestem gotowa przestać udawać, polecę do nieba? Mam taką nadzieję. Chmury są z waty cukrowej, a my po śmierci możemy ją jeść, jeść i nie tyjemy.
Pora wznowić program ćwiczeń i świadomego odżywiania, bo jak tak dalej pójdzie będę wyglądała jak niedźwiedź przed zimą. Nie wiem ile ważę, bo moja waga jest zepsuta. Muszę kupić porządną szczotkę do włosów, potem sponsorować moją przyjaciółkę przez jakiś czas, bo ostatnio ciągnę od niej kasę jak nastolatka od bogatych rodziców. Później waga, kiełkownica i inne ważne rzeczy, na które nie mam pieniędzy.
Pragnę, pragnę, pragnę oczojebnie cytrynowych conversów przed kostkę w rozmiarze 37.
Jezu, kocham rzeczy.
Wczoraj około trzeciej nad ranem przeprowadziłam w myślach poważną rozmowę z Panem S. i generalnie czuję sie po tym lepiej. To, że wszystko miało miejsce tylko w mojej głowie naprawdę nie ma znaczenia. Wczoraj obejrzałam "Efekt motyla" i teraz wiem, że możemy zmienić rzeczywistość zmieniając wspomnienia. Przeszłość nie istnieje, to tylko nasza imaginacja dawnych wydarzeń z komentarzami autora. Jest tylko teraz i to, co nastąpi zaraz potem.

wtorek, 28 maja 2013

Wtorek.

Przepraszam, że tak dawno nie pisałam. Miałam dietetyczny kryzys. Któregoś dnia po prostu rzuciłam się na jajecznicę i chleb z serem. Zdarza się najlepszym.
Teraz siedzę chora i zasmarkana. Katar kapie mi z nosa, a myśli są zamglone z winy lekarstw.
Chcę przejść na raw food, od pierwszego czerwca. Problem jest tylko taki, że w promieniu 10km od mojego domu nie ma żadnego sklepu z owocami, warzywami, wiecie. No i pozostaje problem przekonania mamy do tego, że muszę jeść 2tys kalorii dziennie, choćby niebo się waliło. Moja mama nie przyjmuje do wiadomości tego, że muszę jeść. A jako że chcę być zdrowa, muszę jeść tylko surowiznę. A surowizna jest taka droga! Generalnie, mogę jeść i robić co chcę, dopóki nie trzeba wydawać na mnie pieniędzy. Na razie jest dobrze, bo mama zrobiła zakupy, ale co będzie jutro? Nie wyżyję tygodnia na trzech grapefruitach, odrobince winogron, paru jabłkach i pudełeczku truskawek. Jutro jedzenie się skończy i rzucę się na zupę, ziemniaki, czy inne gotowane świństwo.
No nic. Idę dalej cierpieć.

piątek, 17 maja 2013

Piątek.


Don't hang your head in sorrow 
And please don't cry.

 No cóż. Przygód z narkotykami ciąg dalszy.
Zacznę może od tego, że wczoraj spałam od 17 do 23, a potem siedziałam przez całą noc. W szkole było w porządku, ale miałam schizy na edb, że dzwoni mi telefon. Nie dzwonił. Nic się nie wydarzyło. Skończyliśmy lekcje, wróciłam do domu i zjadłam obiad. Napisał do mnie mój przyjaciel, S. (nie mycie z Panem S!). Dla ułatwienia, może niech mój przyjaciel będzie Panem Sz. Tak więc pogadaliśmy chwilę i on zapytał mnie, czy gdybym miała okazję wzięłabym fetę. Ja mówię, że pewnie, bo przecież wszystkiego trzeba w życiu spróbować. I tak się złożyło, że była okazja.
Umówiliśmy się na 17, nad jeziorem, usiedliśmy i wciągamy. Potem ja zaplatałam warkocza z trawy (będzie z 5 metrów ^^) a on grał na gitarze. W sumie, było okej, ale spodziewałam się czegoś lepszego. Wiecie, że będzie mnie nosiło, zacznę recytować Pana Tadeusza od tyłu, a tu praktycznie nic. Pan Sz. mówił że go wzięło, a ja właściwie czułam i nadal czuję tylko subtelną różnicę. Może szybciej się ruszam, ale myśli mi się tak samo :) W każdym razie kolejna rzecz, której "trzeba w życiu spróbować" zostaje skreślona z mojej listy. Okej, nie mam takiej listy, ale gdybym ją miała, mogłabym skreślić. W każdym razie teraz mam zamiar wykorzystać nadmiar energii i trochę poćwiczę. Może też poczytam, bo mam sporo rzeczy do nadrobienia. O i posprzątam.
Dzisiejszy bilans:
Śniadanie: 2 gołąbki z ryżem
Drugie śniadanie: jabłko
Obiad: dwa gołąbki z ryżem, 250g truskawek i trochę kokosa.

Raczej nic więcej już nie zjem, bo czytałam, że po kresce przez jakiś czas mogę mieć jadłowstręt.
Koledzy Pana Sz. mnie nie lubią. Czuję, że niszczę mu reputację i "status w stadzie", ale on nie chce się do tego przyznać.Jesteśmy przyjaciółmi. Fajnie mieć przyjaciela.

wtorek, 14 maja 2013

Wtorek.

Jeśli szukasz drogi do domu, przypomnij sobie, gdzie zostawiłeś swoje serce. 

Bilans:
Śniadanie: owsianka (300)+jabłko(80)
Drugie śniadanie: 2xjabłko (160)
Obiad: Zupa buraczkowa, niezabielana+3 ziemniaki +jabłko +banan
Przekąska: jabłko
Kolacja: owsianka (200)
Przekąska: kilka rzodkiewek

Nie chce mi się tego podliczać. Nie wiem ile kalorii mogły mieć zupa i ziemniaki. Nie popadajmy w paranoję. Owocowo i kolorowo, kocham to. Mamy teraz w domu takie pyszne jabłka, aż ciężko się powstrzymać przed wepchnięciem wszystkiego do buzi. Z ćwiczeń bieganie i ćwiczenia w ogródku. Wczoraj to samo. Mam zamiar jeszcze zrobić kilka ćwiczeń na pośladki i mięśnie brzucha. I może rozciąganie.
Dzień w szkole był okej. Na WF biegaliśmy. Ćwiczyły cztery osoby. Postanowiłam przenieść się w drugim półroczu na biochema. Jedna dziewczyna się wyprowadza i znajdzie się miejsce. Oby mi się udało. Nie wiem co mi odbiło z tym humanem, może fakt, że polski jest dla mnie tak strasznie prosty. Poza tym, nie mam żadnych ambicji z nim związanych. Na pewno nie chcę być nauczycielką, nienawidzę dzieci. Wizja rozszerzonej chemii i biologii trochę mnie przeraża, bo będę musiała się uczyć, co ostatnio rzadko mi się zdarza. Mam nadzieję że w nowym roku szkolnym będę na tyle ogarnięta psychicznie i fizycznie, że dam radę uczyć się tych trudnych przedmiotów i pisać z nich rozszerzoną maturę, bo marzy mi się weterynaria. Kocham zwierzęta i chciałabym im pomagać. Nie wspominając o kasie lecącej z nieba. Tak, tak wiem, że będę musiała mieć super wyniki z matury.
Tak szczerze to czasem sama wymyślam cytaty na górę.
Widziałam dzisiaj pana S. na mieście. Mieliśmy okienko, on najwidoczniej też i jakoś tak się zobaczyliśmy. Nic, nic. Moja koleżanka mu pomachała, a ja nie zrobiłam w sumie nic, bo byliśmy dość daleko od siebie. Kocham pana S., la la la. Całe szczęście chodzimy do innych szkół. Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal.
Jedziemy jutro z klasą do Poznania, na wykłady i do kina. Rano muszę zaopatrzyć się w dużą ilość owoców i w ogóle jedzenie. Myślałam nad jakimiś zbożowymi listkami, albo sucharkami, czy czymś na obiad, bo raczej nie mam co liczyć na nic zdrowego. Będziemy mieli 30min na frytki w macu. Teraz nie wiem, lepsze sztuczne frytki, czy sztuczne sucharki? Chciałabym zjeść tę zbożową przekąskę, ale poza błonnikiem znajdę w niej aromaty i benzoesan sodu. Z drugiej strony, nie mam pojęcia co znajdę w fastfoodowych frytkach. Nie, no, rozkmina życia. Chociaż z drugiej strony, pewnie ciężko będzie mi targać ze sobą dwa kilo owoców.
Ostatnio byłam na Iron Manie i przeżyłam seans bez coli i karmelkowego popcornu. Jak można pakować w siebie takie sztuczne rzeczy? Moi przyjaciele potrafią.
Edit: trochę wekowanych śliwek, nie mam zielonego pojęcia ile mają kalorii, ale są pyszne.
Motylki, które tu zaglądają pewnie stwierdzą, że się obżeram. Ale szczerze mówiąc, jem dużo mniej i przede wszystkim zdrowiej, niż przed rozpoczęciem zdrowego odżywiania. Mam teraz energię na ćwiczenia. Wcześniej głodziłam się do południa a potem wpierdalam słodycze. Nie potrafiłam się kontrolować. Kiedy widziałam coś do jedzenia, po prostu pchałam to do buzi. Teraz zupka chińska w kuchennej szafce leży spokojnie już ponad tydzień.
Jaram się tym, że za parę tygodni będę mogła wyjść rano z domu, zjeść więcej czereśni i truskawek niż ważę , a potem szczęśliwa i niemogąca się ruszać ogarnąć się i iść do szkoły. Jak byłam młodsza wchodziłam na czereśniowe drzewo i jadłam tyle czereśni, że ból brzucha nie pozwalał mi z niego zejść :) Nie mogę się też doczekać miksowania truskawek z wodą i robienia z nich pysznych, lodowych sorbetów.
Na koniec chciałabym wszystkim podziękować za miłe komentarze i ogólnie, czytanie moich notek. To wiele dla mnie znaczy, naprawdę. Jeśli chcecie, żebym ja również odwiedzała Wasze blogi, zostawcie mi linki :)

poniedziałek, 13 maja 2013

Poniedziałek.

 Miłość – zabije cię i jednocześnie cię ocali.

Dawno nie pisałam, a tyle się zdarzyło. Nadal jem zdrowo. Uwielbiam moje pięć posiłków dziennie. Skurczył mi się żołądek i teraz zadowalam się naprawdę małymi porcjami. Trzeba kupić więcej owoców.
Miałam się nie żalić, ale.. No cóż. Jest tak, że czasem spotykamy osobę, której ręka idealnie pasuje do naszej. Nie każdy ma to szczęście, ale ja miałam. Spotkałam miłość, ale nie "miłość", tylko naprawdę, naprawdę miłość. Jakby w tym całym chaosie zwanym życiem, nagle zaczął istnieć jakiś punkt odniesienia, dzięki któremu wszystko znalazło swoje miejsce. Miłość nie przychodzi i nie odchodzi, miłość jest, albo jej niema. Myślę, że wiecie, kto zawsze był i nawet po tak długim czasie, nadal jest moim punktem odniesienia. A jeśli nie to..tyn tyn tyyyn, czas na historię!
 Z panem S. to było w sumie takie nie wiadomo co. Znaliśmy się z widzenia, ale jakoś nigdy nie staraliśmy się pogłębić naszej relacji. Ale nadszedł dzień, kiedy się spotkaliśmy i nagle wszystko się zmieniło. Wszystko co miałam nagle zaczęło mi wystarczać i przez te kilka miesięcy, kiedy byliśmy kolegami, byłam najszczęśliwsza na świecie. To tak jakby znaleźć brakujący element układanki, którą układało się przez 16 lat. Wszystko co dobre kiedyś się kończy i tak samo skończyła się nasza znajomość, bo pan S. znalazł sobie dziewczynę. Myślałam, że to minie, ale myliłam się. Gdybym nie spędziła z nim pewnych dwóch imprez na których nie mogli nas od siebie odkleić, może byłoby lepiej. W każdym razie skończyliśmy. W sensie on skończył, bo ja kurczowo trzymałam się każdego wspomnienia po nim przez jeszcze jakieś pół roku. Później zaczęłam ogarniać dupę, usunęłam numery i rozmowy, przestałam pojawiać się w miejscach, w których mogłam go zobaczyć. To było jak terapia odwykowa, ale podziałało, naprawdę. Wkrótce moje myśli zajęły inne sprawy, niż nieszczęśliwa miłość. Nowa szkoła, nauka, nowi znajomi. Bywały dni, kiedy przypominałam sobie o nim i bywało mi naprawdę, naprawdę ciężko, ale byłam silna. Ostatnio mi się pogorszyło, bo myślałam o nim częściej. Męczyłam moich znajomych opowieściami o nim i użalaniem się nad swoim losem. Ale bywały dni, w których było dobrze, a tych było zdecydowanie więcej.
 Jadąc w sobotę na imprezę byłam przekonana, że naprawdę, nic nie będzie. I przez praktycznie cały czas było naprawdę spokojnie, ja gadałam z koleżankami, on z kolegami i wydawało się, że wszystko jest w porządku. Nie miałam nawet fazy "love", a w sumie wypiłam dość dużo. Dosiadłam się tylko do mojego przyjaciela, który z kolei zaczął startować do naszej wspólnej przyjaciółki, a mi zrobiło się wtedy tak zajebiście smutno, że musiałam oderwać myśli od tego wszystkiego i zająć się czymś innym. Zabrałam się więc za ustawianie butelek piwa w ładnym równym rządku z podziałem na rodzaje, naklejkami do przodku. W sumie trzeba przyznać, że uzbierało się ich dość sporo i kiedy wydawało się że już jest okej, nagle zagadał do mnie pan S. i wyszło w sumie tak, że wypiliśmy jego piwo na pół. Potem wzięliśmy się za ręce i poszliśmy się całować. W dużym skrócie bo najpierw słodko sobie gadaliśmy, o tym, że tęskniliśmy i że się kochamy. No i tak to było.
 Możecie mnie teraz zabić, nawet byłabym bardzo wdzięczna, bo sama nie wiem co mi odbiło. I jeśli pomyślę, że nadal będzie ze mną tak jak wcześniej, w sensie pół roku zbierania się, to nie wiem czy chcę iść dalej, bo to, co widzę teraz na mojej drodze wydaje się być tak strasznie przerażające, że po prostu się, kurczę, boję. To nie jest nawet sprawa dla żyletek, czy noży, o nie. To jest coś sto razy gorszego i chyba tylko powolne łamanie wszystkich moich kości, byłoby w stanie uwolnić mój psychiczny ból. To boli bardzo. Kolejny raz zobaczyłam raj, tylko po to by zaraz oglądać, jak płonie.

środa, 8 maja 2013

Środa.

Lepiej bez celu iść naprzód niż bez celu stać w miejscu, a z pewnością o niebo lepiej, niż bez celu się cofać.

 Witajcie kochane :3
Od czego by tu zacząć. Od wczoraj. Wczoraj wstałam o piątej, umyłam włosy i zjadłam śniadanie: owsiankę(200) jabłko (80) i banana (80). Nie pamiętam, czy ćwiczyłam. Cały dzień spędziłam włócząc się bez celu po mieście i o 19 nie byłam już w stanie normalnie funkcjonować, bo byłam strasznie zmęczona. Na drugie śniadanie zjadłam deser lodowy ("weganka Anastazja", nie wiem co mi odbiło z tym deserem) który był ogromny, przepyszny i miał pewnie milion kalorii. No, ale cóż, zdarza się. Miałam i nadal mam po nim wyrzuty sumienia, ale stało się, czasu nie cofnę. Wyciągnęłam z tego naukę na przyszłość: następnym razem kiedy będę w cukierni zamówię gofra z owocami i orzechami, żeby po zjedzeniu nie mieć myśli samobójczych. Na lunch zjadłam jaroszkę(bułkę z surówką), która też była kaloryczna(białe pieczywo i sos!) ale nadal lepsza od deseru i wszystkiego innego, co mogłabym dostać w pizzerii. Tą jaroszką byłam najedzona praktycznie do końca dnia. Ominęłam więc obiad, a potem zjadłam już tylko banana i jabłko. Przed snem zrobiłam kilka ćwiczeń wzmacniających i rozciągających, bo byłam zbyt zmęczona, by myśleć o bieganiu.
Dzisiaj przyjeżdża do mnie przyjaciółka i będzie u mnie aż do jutra. Muszę jeszcze posprzątać i umyć włosy.
 Właśnie dotarło do mnie, jaką idiotką byłam jeszcze tydzień temu. Myślałam, że jeśli nie zjem śniadania, to będę "silna" i wytrzymam do końca dnia bez jedzenia. Tak bardzo się myliłam! Przez kilka ostatnich miesięcy nie jadłam śniadania, a po lekcjach rzucałam się na puste kalorie. I tak było w kółko i w kółko. Mimo ciągłych porażek nie docierało do mnie, że muszę coś zmienić, żeby schudnąć. Teraz jem ponad 350kcal na śniadanie, grzecznie zjadam owoce na drugi posiłek i mam energię praktycznie do końca dnia, nawet jeśli później nie jem już nic. Myślałam, że te wszystkie "złote myśli" o śniadaniu to bajki, a teraz jestem przekonana, że to własnie śniadanie ma decydujący wpływ na naszą dietę i samopoczucie. Od paru dni nie odczuwam też, bardzo normalnego u mnie, pociągu do słodyczy i tłustych potraw. 'Zjadłabym sobie frytki, albo chipsy', naprawdę nie ma już czegoś takiego. Ten deser wczoraj był świadomym wyborem, a nie zachcianką zmaltretowanego organizmu, szukającego energii w słodyczach. Przekonałam się, że jeśli dostarczam mu odpowiednią ilość kalorii jedząc zdrowe produkty, nie pojawia się u ochota na nic innego. Od dwóch dni w szafce w kuchni leży nietknięta zupka chińska, która w normalnych warunkach dawno byłaby przeze mnie wchłonięta. Tak samo jak lody w lodówce i ciasto w spiżarni. Nic. Mój organizm, który w końcu przestał decydować o tym co jem dopuścił do głosu zdrowy rozsądek, który mówi, że lepiej zjeść jabłko, bo włosy, cera i samopoczucie. Nie tęsknię za tłustym jedzeniem, ale wiem, że jeśli będę chciała zjeść pizzę czy frytki dla towarzystwa, to naprawdę, żadna krzywda mi się nie stanie.
Jak jeszcze kiedyś ubzduram sobie, żeby się głodzić, to mnie zastrzelcie.

niedziela, 5 maja 2013

Niedziela.

After all, the best thing one can do when it is raining is let it rain.

 Anastazja zmieniła podejście!
 Nie wiem, wyrosłam z motylkowania, czy coś, może to to słońce. Postanowiłam, że będę grzecznie jeść i ćwiczyć.
 Przez dwa lata jedzenia sieczki, albo i nie jedzenia w ogóle,skończyłam z nawiązką kilogramów, wypadającymi włosami, trądzikiem i metabolizmem rozregulowanym do granic możliwości. To nie jest dobre.
Tak sobie pomyślałam, że coś, kurczę, robię nie tak. Ale nadeszła chwila opamiętania. Na racjonalnej diecie schudnę na pewno więcej, niż robiąc to, co robiłam do tej pory. Głodzeniem się i jedzeniem słodyczy na pewno nie osiągnę wymarzonego rozmiaru xs. Przez sługi czas myślałam, że tylko głodówkami mogę osiągnąć cel, a głodówki wychodziły mi tak jak wychodziły, czyli źle.
 Kilka dni temu postanowiłam, że po prostu zacznę zdrowo jeść. Wyrzuciłam z mojej diety wszystko co niezdrowe, kaloryczne i przetworzone. Od teraz tylko owoce, warzywa, nasiona i orzechy, owsianka na wodzie i zdrowe pieczywo. Od paru dni, od kiedy zaczęłam "grzecznie" jeść, nie ciągnie mnie do słodyczy, czuję się naprawdę świetnie, mam siłę na ćwiczenia, ochotę na czytanie i myślę dużo jaśniej. W ogóle, zmieniłam mój stosunek do świata. Pofarbowałam włosy na brąz podchodzący pod czerń ("ciemny blond", jasne) i sama obcięłam sobie grzywkę. Po ostatniej wizycie u fryzjera stwierdziłam, że sama zrobię to lepiej. Wracając do tematu odżywiania, uznałam, że będę jadła sześć razy dziennie to, co zdążyłam już opisać wyżej. Na śniadanie owsiankę, w szkolę owsiany batonik musli(150) małe jabłko(80) lub bułeczkę(111). Dwie rzeczy na dwa razy, chyba, że lekcje będą skrócone. Na obiad ziemniaki z surówką, albo zupę, zależy co będzie +owoc. Na podwieczorek i kolację owoce i warzywa. Postaram sie mieścić w limicie 1300kcal dziennie. Myślę, że nie jest to dużo, jeśli dorzucę do tego godzinę biegania i rozciąganie.Do tego dużo wody i świeżych soków. A jeśli najdzie mnie ochota na wodnego loda, albo przekąskę typu sunbites, to je zjem i nie będę dramatyzować.

Okej, lecę biegać, bo zaraz w lasach zrobi się ciemna dupa i będę się bała.